George Weigel – odważna, prawdziwa przyjaźń.

Kiedy zapytałem przyjaciela George’a Weigla, gdzie upatrywałby swojej „odwagi i wiarygodności”, ten odpowiedział: wszędzie. W jego książkach, w jego życiu, w jego zaangażowaniu publicznym.

George Weigel

W ostatnim czasie każdy z nas mógł zobaczyć odwagę Weigla, kiedy stanął w obronie kardynała George’a Pella z Australii, którego oskarżono o molestowanie dwóch chłopców i skazano na karę sześcioletniego więzienia, osadzając go w więzieniu dla najgroźniejszych przestępców. W kulturze, której podstawowym rytuałem stał się lincz, obrona przyjaciela, przeciwko któremu zwróciła się cała australijska machina medialna, policja i prokuratura, była aktem odwagi. Sądy kolejnych instancji podtrzymywały wyrok i jeśli 7 kwietnia 2020 Sąd Najwyższy również by go podtrzymał, zły wzrok skupiłby się na George’u, który zaraz zostałby oskarżony o „krycie pedofila”. Ale to Weigel miał rację.

W kulturze, której podstawowym rytuałem stał się lincz, obrona przyjaciela, przeciwko któremu zwróciła się cała australijska machina medialna, policja i prokuratura, była aktem odwagi.

Na samym końcu odwagę przeciwstawienia się tłumowi żądnemu ofiary pokazało siedmiu australijskich sędziów. Sąd Najwyższy jednomyślnie uchylił wyrok. Kardynał Pell został wypuszczony na wolność, a australijski wymiar sprawiedliwości, który doprowadził do jego skazania, całkowicie się skompromitował. Paradoks polegał na tym, że chciano wyeliminować człowieka, który był pionierem ochrony niepełnoletnich w Kościele, wyznaczając standardy, które dopiero później miał przyjąć Watykan.

W 2021 roku wydawnictwo Ignatius Press wyda „Dziennik więzienny” kardynała Pella ze wstępem George’a Weigla. I tak znów odwaga Weigla będzie widoczna w jego życiu, zaangażowaniu i książce.

Czy coś państwu przypomina ten proces? Weiglowi przypominał procesy stalinowskie. Weigel wiedział, że oskarżenie jest wynikiem demonicznego zła połączonego z groteską i nonsensem. Wiedział, że George Pell jest osobą wiarygodną, przyjaźnił się z nim od ponad pół wieku temu. Ich drogi przecinały się nieustannie, a ich przyjaźń została dodatkowo scementowana przez przyjaźń z pewnym polskim poetą, który został papieżem i świętym.

Tym wyróżnieniem chcemy docenić George’a za tę odważną, prawdziwą przyjaźń.

Ta przyjaźń wymaga, gdy Jan Paweł II nie może już przemówić, obrony jego dobrego imienia i bycia świadkiem „świadka nadziei”. Ta przyjaźń nie bierze się z powtarzania, że Karol Wojtyła wielkim człowiekiem był, lecz z poznania go od wewnątrz, czyli właśnie tak jak Jan Paweł II sam sobie tego życzył. Weigel poznał Jana Pawła II i wiedział, że jest wiarygodny. Kiedy mówi o Janie Pawle II, czuję w tym wolność, nie ma tutaj ani powierzchownego, cukierkowego kultu, ani tego skrępowania, charakterystycznego dla wielu intelektualistów, którzy nie bardzo wiedzą, co zrobić z wielkością papieża, więc najchętniej by się jej pozbyli razem z samym papieżem.

Wahałbym się zapytać George’a, skąd bierze swoją odwagę, bo pewnie zbyłby mnie swoim głośnym, jankeskim śmiechem.

Ale przecież on sam daje na to pytanie odpowiedź w swoich dwudziestu pięciu książkach. Wśród nich znajdziemy dwie, gdzie ta odpowiedź pada wprost w tytule: „Odwaga bycia katolikiem” i „Prawda katolicyzmu”. Katolicyzm ma swoją prawdę i wymaga odwagi. Ale też odwaga i prawda wynikają z katolicyzmu. Może więc George na moje pytanie odpowiedziałby po prostu, że odwaga i wiarygodność mogą oprzeć się na katolicyzmie?

Wojtyły nie da się zrozumieć bez Polski.

George Weigel urodził się w Baltimore, tam też odebrał edukację w seminarium św. Marii (Saint Mary’s Seminary and University). Baltimore jest centrum amerykańskiego katolicyzmu, w którym powstała pierwsza katedra, perła amerykańskiej architektury. To właśnie do Baltimore w 1967 roku przyjechał młody George Pell i spotkał młodego George’a Weigla. W tym samym czasie na miejscowym uniwersytecie tworzył swoje arcydzieła René Girard, być może najwybitniejszy intelektualista XX wieku, którego biskup Barron określił ostatnio jako ojca Kościoła. To wreszcie tam w Baltimore dziewięćdziesiąt lat przed spotkaniem Pella i Weigla seminarium św. Marii skończył ks. Michael McGivney, założyciel Rycerzy Kolumba.

Michael McGivney, syn emigrantów z Irlandii, ucieleśniał ambicje amerykańskich katolików: niezgodę na pozostanie na marginesie w antykatolickiej kulturze, łączenie ortodoksji i życia modlitwą z zaangażowaniem w praktykę społeczną, marzenie o gospodarce, która nie niszczy więzi społecznych, lecz je wzmacnia, budowanie silnych instytucji i opiekę nad najsłabszymi. To był duch amerykańskiego katolicyzmu, którym oddychał Weigel. Najlepszy duch, bo za kilka tygodni papież Franciszek ogłosi McGivneya błogosławionym.

Duch katolicyzmu nie może być ograniczony do jednego kraju.

McGivney studiował w Kanadzie, tam też swoje studia kontynuował Weigel. Jego uwagę jednak coraz bardziej pochłaniała Europa, w tym przede wszystkim dalekie kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które za żelazną kurtyną rzuciły wyzwanie komunizmowi. Przemianom w tym miejscu Europy poświęcił swoją pierwszą głośną książkę, „Ostateczna rewolucja”. Podczas gdy inni wskazywali na przyczyny upadku komunizmu w ekonomii, polityce i geopolityce, on pokazał, że była to rewolucja Ducha. I Polacy bardzo dobrze to rozumieli, bo to była nasza opowieść, która nie pasowała do żadnej głównych opowieści Zachodu i Wschodu.

Tej rewolucji Ducha nie można było zrozumieć bez zrozumienia roli Karola Wojtyły. I dlatego Weigel postanowił zrozumieć Wojtyłę. Ale Wojtyły nie da się zrozumieć bez Polski. Stąd „Świadka nadziei” Weigel – wbrew wydawnictwu, z którym w imię wiarygodności musiał stoczyć walkę – rozpoczął od przedstawienia polskiej kultury, z której wyrósł jej najlepszy syn.

Weigel odnalazł w Janie Pawle II sprzymierzeńca, który głosił wizję katolicyzmu aktywnego, twórczego, odważnego.

Wychodząca z komunizmu Polska wydawała się dowodzić, że może istnieć żywa katolicka kultura, która daje silne oparcie demokracji i ogranicza niebezpieczeństwa związane z wolnym rynkiem. Podobnie jak Jan Paweł II, George dostrzegał w Polsce pole, gdzie zmagają się globalne siły kultury i antykultury. Ponieważ od wyniku tego starcia zależą losy Europy i świata, Weigel postanowił nas w tej walce wesprzeć, stając po stronie kultury.

I tak właśnie George’a poznałem prawie dwadzieścia lat i kilka epok temu.

Był on jednym z założycieli szkoły Tertio Millennio, razem z Michaelem Novakiem, Johnem Richardem Neuhausem i o. Maciejem Ziębą. Była to szkoła dla katolików zainteresowanych nauczaniem społecznym Jana Pawła II. Ja byłem dość dziwnym jej uczestnikiem, bo nie tylko nie interesowałem się społecznym nauczaniem Kościoła, ale w ogóle nie interesowała mnie wiara. Interesowała mnie za to jedna dziewczyna, która namówiła mnie, żebym wziął udział w tej szkole, bo zmieniła jej życie.

Czułem się dziwnie, bo oto Amerykanie objaśniali mi Polakowi – Polskę.

Czułem się dziwnie, bo oto Amerykanie objaśniali mi Polakowi – Polskę. Ta Polska wydała mi się naraz jakaś ważniejsza – coś tutaj się może stać, skoro czołowi amerykańscy intelektualiści tutaj przyjeżdżają i intensywnie się w nas wpatrują, jakbyśmy mieli być przyszłością świata. George przedstawiał polskie przemiany roku 1989 jako działanie Ducha Świętego. Brzmiało to bardzo wzniośle, więc pytałem się go, jak do Ducha Świętego miały się tajne służby i okrągły stół. Czułem się też dziwnie, bo oto Amerykanie opisywali dla mnie papieża-Polaka, tak jakbyśmy potrzebowali jakiegoś tłumaczenia z polskiego na angielski i z powrotem z angielskiego na polski. Ale mimo całego mojego sceptycyzmu wobec wysiłków George’a pod sam koniec musiałem przyznać tamtej dziewczynie, rację. Ta szkoła zmieniała życie.

Do tej pory pamiętam, jak Weigel oprowadzał nas po Krakowie.

Oto chodziłem po Krakowie z Amerykaninem, który pokazywał nieznane mi miejsca. Choć nie interesował mnie Jan Paweł II, to i tak wydawało mi się, że wiem o nim wszystko. A tu nagle ten Amerykanin prowadził nas na Tyniecką 10 i pokazał dom, w którym mieszkał Wojtyła podczas wojny. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. To był zapuszczony dom, nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby zrobić w nim muzeum, ani jakoś oznakować, a właśnie tu Karol Wojtyła odkrywał swoje powołanie. I dzięki temu, że to powołanie odkrył, nastąpiła rewolucja Ducha, powstała szkoła Tertio Millennio i mogliśmy stać w tym miejscu, słuchajac George’a.

Podczas tej samej szkoły mój przyjaciel powiedział mi, że Jan Paweł II wezwał Ducha Świętego na placu Zwycięstwa w Warszawie. W każdej polskiej rodzinie te słowa odmieniano bez końca: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi”, ale ja te słowa usłyszałem po raz pierwszy od Piotra i nie mogłem uwierzyć, jak w ateistycznym kraju ktoś – nawet papież – mógł się poważyć na taki gest.

Tę szkołę opuszczałem jakoś ktoś inny.

I wtedy George zadał mi nagle cios, którego może już nawet nie pamiętać, ale ja pamiętam bardzo dokładnie. Kiedy na koniec pojawiła się ta dziewczyna, która mi, ateiście, tak skutecznie zareklamowała katolicką szkołę, George zapytał ją: „Paulina, spotykacie się z Michałem?” Ona przyznała trochę zdezorientowana, że tak, że jesteśmy ze sobą. „On nie będzie dla ciebie odpowiedni”, powiedział George, myśląc pewnie o moich pytaniach o związek Ducha Świętego i tajnych służb. Na szczęście jednak dla mnie, George – inaczej niż papież – nie był nieomylny, Paulina z odwagą i wiarygodnością przeciwstawiła się mu, a po roku, w klasztorze dominikanów w Krakowie, mogliśmy przyrzec sobie, że nie opuścimy się aż do śmierci.

Droga do wręczenia naszego medalu George’owi była bardzo długa.

Koronawirus wielokrotnie krzyżował nam plany, korespondencja, którą prowadziliśmy przez ostatnie kilkanaście miesięcy, obejmuje wiele ślepych zaułków, zwrotów akcji i czterdzieści stron druku. Czasem zastanawiałem się, czy George nie traktuje tej przedłużającej się w nieskończoność wymiany ze mną za rodzaj pokuty. Mogę tylko zapewnić, że ja tak jej nie traktowałem!

Wręczając dziś nasz medal, zastanawiam się cały czas nad źródłami odwagi i wiarygodności.

Wręczając dziś nasz medal, zastanawiam się cały czas nad źródłami odwagi i wiarygodności. Nie przychodzą mi do głowy już żadne słowa ani książki, ale mam przed oczami obraz z tamtej szkoły. Widzę George’a, gdy w jakiś lipcowy wieczór w Krakowie – w mieście, które pokochał tak samo, jak Baltimore i Rzym – idzie powoli wokół królewskiego rynku. Zastanawiam się, skąd bierze się jego spokój, kiedy my i wszyscy wokół jesteśmy coraz głośniejsi, coraz bardziej upojeni letnią nocą. Gdy George zbliżył się do naszej roześmianej grupy, zobaczyłem, że w ręce trzyma różaniec.