Opowiadam o własnej sprawie.
Nie mam co się użalać, dostałem właśnie, jeśli patrzę na skład jury i listę laureatów, najważniejszą dziś kulturalną nagrodę w Polsce. Dostawałem wcześniej inne. Mam wrażliwych czytelników i jestem przekonany, że moje będzie za grobem zwycięstwo, chociaż, naturalnie, wolałbym nieco wcześniej. Ale zwycięstwa w przeciwieństwie do literatury są sprawą umowną.
Nie muszę się chyba rozwodzić dlaczego czuję się zaszczycony i jak wdzięczny jestem odbierając nagrodę Kongresu Polska Wielki Projekt imienia Lecha Kaczyńskiego.
Tak się składa, że jej patrona znałem osobiście. Bliżej obserwowałem go w ostatnich latach życia, w trakcie prezydentury. Widziałem jego zaangażowanie w sprawy publiczne, które przeżywał niezwykle emocjonalnie. Pamiętam niepokój prezydenta związany z tworzeniem amerykańskiej tarczy antyrakietowej, która była w dużej mierze blokowana przez doraźne polityczne gierki ze strony PO i Donalda Tuska osobiście. Ważniejsze niż jej powstanie było dla tych polityków pytanie, komu uda się przypisać za nią zasługę. Lech Kaczyński sytuował się na antypodach takiego podejścia. Z godnością znosił uruchomiony przeciw niemu przemysł pogardy, choć jak każdego na jego miejscu dotykały go próby poniżania jego i najbliższych mu.
Opowiadał mi, że do końca walczył będzie o drugą kadencję prezydencką, choć prognozy nie są dla niego korzystne. Niestety nie było mu to dane.
Jego prawdziwy wymiar rozpoznałem dopiero po tragicznej śmierci. Lubiłem go i ceniłem wcześniej, ale brak właściwej perspektywy utrudniał mi postrzeganie w całości jego postawy i dokonań. Zżymałem się na niektóre nietrafione wybory personalne czy na, jak sądziłem wówczas, niewłaściwe podejście do niektórych spraw.
Gdy zamknęła się droga jego życia i mogliśmy obserwować ją jako całość, zrozumieliśmy jak mało znaczyły te zastrzeżenia i wątpliwości i jak wiele udało się mu osiągnąć w skrajnie nieprzyjaznych warunkach, którym skutecznie potrafił stawić czoła.
Moje impresje nie usiłują oddać sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu, ale wyłącznie wskazać osobisty stosunek do jego osoby. O postaci byłego prezydenta powiedziano i napisano już dużo, ale jestem pewny, że zostanie napisane znacznie więcej. Pamięć o jego potwarcach zredukowana zostanie do przypisów w dziełach na jego temat.
Zostałem uhonorowany nagrodą jego imienia. Powinienem więc powiedzieć coś na temat swojej literackiej twórczości. Mówił o niej kompetentnie prof. Urbanowski, za co mu dziękuję. Chciałbym dodać coś ze swojej osobistej perspektywy.
To, że pisarzem będę wiedziałem zawsze, a pierwsze utwory zaczynałem szkicować a właściwie z pasją pisać, choć nie kończyć w podstawówce. Na namiętność pisania składała się w moim wypadku zarówno miłość do literatury i to w jej najróżniejszych formach jak i poczucie tajemnicy, która wiązała się dla mnie z aktem twórczym. Chciałem wiedzieć i rozumieć, a literatura wydawała się mi wyższym stopniem poznania. I do pewnego stopnia tak jest do dziś.
Na nasze życie obok osobistych doświadczeń składają się kulturowe przekazy, a więc i literatura. Formują one naszą wrażliwość, postawę, sposób postrzegania, oceny i wyobrażenia.
W mojej pamięci wspomnienia dzieł sztuki, doznania ich percepcji sytuują się obok intensywnych przeżyć osobistych kształtujących moją biografię i budują ją na równi z nimi. Znaczące postacie literackie są bliskie i żywe, fabuły wplatają się w moje wspomnienia, karmią refleksję. Nazywamy je fikcyjnymi, gdyż stworzone zostały przez pisarza, ale przecież w prawdziwej literaturze nie są nigdy arbitralnym wymysłem. Stanowią ekwiwalent losów autora, próbę zrozumienia tego co zaznał, opowiadają o wyzwaniach, jakie stawiał przed nim świat. Po to, aby stały się udziałem odbiorcy, aby czytana przez niego literatura nabrała rangi świata przeżywanego na równi z realnym, twórca musi cechować się swoistym kunsztem i ze słów zbudować otwierający się przed czytelnikami kosmos.
Literatura ze strony twórcy staje się systemem komunikacji, metodą przekazywania doznań czytelnikowi, ofiarowaniem mu własnej egzystencji. Nie znaczy to w żadnym wypadku prostego autobiografizmu, który prześladuje współczesne piśmiennictwo.
Jestem od niego najdalszy, chociaż często przybijany jest mi ten stempel. Żadna z moich postaci nie stanowi mojego alter ego, a jednocześnie, zgodnie z wyjaśnieniem Flauberta, są nim one wszystkie.
Prawdziwy, uważny czytelnik zostaje obdarowany i staje się współuczestnikiem drogi życiowej autora. Przeżywa to czego inaczej przeżyć nie byłby w stanie, zostaje wzbogacony innymi losami, które stają się jego udziałem. Jego życie wielokrotnieje.
W mojej młodości modna stała się teza, że tradycyjna literatura wyczerpała się. Wiek XX cechowało pyszałkowate uroszczenie, że stanowi wypełnienie czasu. Pretensja ta narodziła się w wieku poprzednim, ale wówczas deklarowały ją postacie szczególne. W wieku XX przekonanie to zeszło pod strzechy, a raczej pod zadymione kawiarniane, redakcyjne i uczelniane sufity. Wszystko miało się kończyć: teatr i muzyka, malarstwo i literatura, państwo i naród. Głosiciele tych mądrości dawno poumierali, a zjawiska skazywane przez nich na śmierć trwają nadal, zmagając się ze swoimi odwiecznymi kłopotami, które spotęgowane zostały przez pychę nowoczesnego człowieka.
Teza o tym, że tradycyjna literatura, a więc sztuka narracyjna umarła, wiązać miała się z emancypacją czytelnika. Wszyscy mamy się emancypować, a więc wyzwalać. Rzecznicy odrzucenia tradycyjnych form z oburzeniem przyjmowali odmienny status autora i czytelnika. Wychowani w bezrefleksyjnym kulcie równości obnosili się z jego fetyszem w dziedzinach, w których jego stosowanie nabiera znamion absurdu.
Tak właśnie funkcjonuje on w sztuce czy literaturze. Rzecznicy dzieła otwartego oburzali się na biernego odbiorcę, „czytelnika-krowę”. Wzywali do współuczestnictwa i partnerstwa nadawcy oraz odbiorcy, czyli autora i czytelnika. W efekcie zamiast literatury proponowali grę, która może snuć się po marginesach sztuki, ale zastąpić jej nie jest w stanie. Ten nonsensowny pomysł otwiera perspektywę refleksji nie tylko nad sztuką.
Po to, aby otworzyć się na jej bogactwo, odbiorca musi cechować się pokorą. Musi zawiesić, na ile to możliwe, swoje wcześniejsze wyobrażenia i przedsądy, musi być gotów wchłonąć odmienną perspektywę i zobaczyć świat cudzymi oczyma, przeżyć to, czego sam dotąd nie doświadczył. Nie chcę rozwodzić się na ile podejście takie jest możliwe, gdyż obarczone jest licznymi trudnościami. Niemniej elementarna pokora jest niezbędna dla prawdziwego przeżycia sztuki i dopiero ona czyni z niej istotne doświadczenie człowieka.
Ta pokora stanowi antypody dominującego dziś podejścia i ideologii, na której jest ono ufundowane. Jej przejawem była również koncepcja dzieła otwartego. Zamiast pokornie otworzyć się na to, co mają nam do powiedzenia dawni i obecni, nawet bardzo odlegli nam mistrzowie, przychodzimy do nich z gotowymi interpretacyjnymi formułami, z paternalistyczną krytyką, która daje poczucie wyższości, ale nie pozwala przeżywać, uniemożliwia otwarcie nieznanych przestrzeni percepcji.
Podejście takie przekłada się na dogmatyczne zasady, przy pomocy których samozwańczy prawodawcy współczesnej literatury usiłują ją nadzorować.
Mamy więc do czynienia z trywialnymi politrukami, którzy nie mniej rygorystycznie niż w epoce Żdanowa kontrolują na ile literatura trzyma się właściwej ideologicznej linii, z modernistami, którzy sprawdzają czy przypadkiem nie odwołuje się do form, skazanych przez nich na nieistnienie. Kombinacją obu są błazeńscy cenzorzy, którzy pilnują czy przypadkiem nie mamy do czynienia z nadmierną powagą. Długo można by wyliczać owych nadzorców literatury, którzy informują czytelnika, co wolno mu czytać.
Egzystowałem w szczególnych czasach.
Przypuszczalnie, z perspektywy podmiotu, historia, która niesie jego egzystencję zawsze wydaje się wyjątkowa, ale mam wrażenie, że ostatnie półwiecze przyśpieszyło. Na własnej skórze doświadczyłem komunizmu, uczestniczyłem w budzeniu się narodu i przeżyłem niezwykły fenomen Solidarności, który był eksplozją jego żywotnych sił. Przemoc, która stłumiła ten ruch, ale nie potrafiła go zniszczyć, obserwowałem z dystansu, z odmiennego otoczenia, co dawało mi specyficzny horyzont poznawczy.
Potem już ze środka widziałem jak wspólnotę, która wydawała się odradzać, można spętać i podporządkować partykularnym interesom. Byłem wewnątrz tych zjawisk i potrzebowałem czasu, aby do pewnego stopnia zanalizować je i pojąć. A także, aby uzmysłowić sobie, że trzeba im nadać literacki kształt.
Równocześnie uzmysławiałem sobie, jak bardzo te specyficznie polskie doświadczenia mają uniwersalną rangę. Jak kondensują dzieje Europy i wyrażają uniwersalne doświadczenie człowieka.
Mówiłem o tym, że literatura jest komunikacją, sposobem dzielenia się swoimi przeżyciami z odbiorcami, obdarzaniem ich swoimi doświadczeniami. W pierwszym jednak rzędzie jest to próba zrozumienia, pojęcia własnych losów. Literatura to także forma ich obiektywizacji. Kiedy opisujemy je, stawiamy przed sobą i konfrontujemy się z nimi, zaczynamy rozumieć więcej. Nie znaczy to, że jesteśmy w stanie pojąć ich sens, ale otwierają się wówczas perspektywy w inny sposób niedostępne, które odsłaniają wcześniej niedostrzegane przez nas kontury rzeczy.
Literatura na różne sposoby nazywa rzeczywistość.
Czasami potrzeba dużo czasu, aby znaczące wydarzenia czy zjawiska znalazły w niej wyraz, chociaż bywają one obrazowane nie wprost, jak pisał Daniel Defoe. Uczestniczyłem w niezwykłych wydarzeniach historyczno-społecznych, które próbowałem opisać i zrozumieć teoretycznie, a więc abstrakcyjnie. Ale jednocześnie objawiały się one dla mnie poprzez zachowanie konkretnych, często bliskich mi osób, których nie byłem w stanie zrozumieć. Widziałem wstrząsające historie: dawnych bohaterów, którzy potrafili wytrzymać największe zagrożenia, a w nowej rzeczywistości, posłusznie maszerowali w orszaku danych prześladowców; niezłomnych, którzy swoją pasję obracali w łamanie elementarnych zasad i porządków moralnych; tych, którzy mieli potencjał, aby stać się przywódcami, a degenerowali się zapomniani i odrzuceni na marginesie rzeczywistości. Próbowałem zrozumieć: co się z nimi dzieje i jak jest to możliwe?
Moja pierwsza powieść: „Jak woda” napisana w 1989 w Paryżu traktuje o kaukaskim reżyserze, wzorowanym trochę na Siergieju Paradżanowie, wybitnym twórcy kinowym, który po więzieniach i łagrach, w ramach pierestrojki, nie tylko wychodzi na wolność i dostaje możliwość kręcenia nowego obrazu, ale zostaje wypuszczony na zagraniczny festiwal, gdzie pokazywane są jego filmy. Mój debiut demonstruje sposób podejścia do realnych postaci, które inspirują mnie literacko. Poza rzadkimi wyjątkami i to zwykle dotyczącymi drugoplanowych bohaterów, nie usiłuję budować ich ścisłego, literackiego ekwiwalentu. To raczej moje wyobrażenie na ich temat, modelowe ujęcie określonego typu człowieka w danej mu epoce i określonych warunkach życia.
Powieść o kimś na wzór Paradżanowa przyszła mi do głowy, a właściwie wyświetliła się przede mną, kiedy zobaczyłem jego fotografię w jednej z francuskich gazet: szczęśliwego, obładowanego gratami z pchlego targu w Amsterdamie. Konfrontacja niezwykłego miasta, które znałem nieźle, z twórcą obciążonym doświadczeniami innego, strasznego systemu, narzuciło się mi jako temat. Znieruchomiały na fotografii momentu losu konkretnego człowieka przecina się ze światem wokoło podążającym swoją koleją i poprzez dzieje jednostki pozwala opowiedzieć o zbiorowości, bo każdy z nas jest mikrokosmosem społecznym.
Mówię tyle o debiucie, gdyż pozwala przybliżyć moją twórczą perspektywę. Za „Jak woda”, jedną z ostatnich książek opublikowanych w Polsce w podziemiu, dostałem Nagrodę Kościelskich. A powieść wydał mi mój kolega z opozycji z lat 70. Henryk Karkosza, jak się potem okazało, agent SB.
Temat Solidarności przewija się przez większość moich fabuł. W ostatniej powieści „Dom wybranych”, która dzieje się tu i teraz a opowiada o walce o dominację oraz środkach, jakie są w tym celu używane, mówi więc o sprawach uniwersalnych, chociaż obecnie wyjątkowo zintensyfikowanych i przybierających groteskowe kształty, istotnym punktem odniesienia również pozostaje Solidarność.
W literaturze polskiej jest ona wydarzeniem stosunkowo mało opisanym. A stanowi nie tylko węzłowe wydarzenie w historii naszego kraju, ale także niezwykły fenomen na skalę świata, o czym mówią wszyscy poważniejsi zajmujący się nią badacze. Może więc być soczewką, przez którą widzimy problemy uniwersalne. A literackie ujęcie pozwala zobaczyć rzeczy od środka, poprzez konkretne ludzkie doświadczenia.
Pisałem jednak o tych zjawiskach nie dlatego, że nie mogłem o nich gdzie indziej przeczytać, chociaż być może i ten fakt odegrał pewną rolę w moich twórczych wyborach. Przede wszystkim jednak to było moje formacyjne doświadczenie, które ująć można szerzej: była nim walka z komuną w obronie własnej indywidualnej i zbiorowej tożsamości oraz odradzanie się wspólnoty w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Był nim także jej późniejszy kryzys w konfrontacji z nowymi niebezpieczeństwami.
Sęk w tym, że sfera polityczna, jakkolwiek niezwykle ważna, to jedynie pierwsza warstwa rzeczy, o jakich traktuję w literaturze. Poprzez nie, ale również pod nimi pragnę uchwycić to co podstawowe dla istnienia człowieka, to co w braku lepszego słowa nazwać muszę wymiarem metafizycznym. Dlatego ze sporą rezerwą traktuję przypisywanie mnie do realizmu, który w wypadku sztuki kojarzony jest z zamknięciem się w doraźnych kontekstach społecznych. Mają one dla mnie istotne znaczenie, ale z pewnością nie wyczerpują tego co piszę.
W dominujących ośrodkach opiniotwórczych obowiązuje karykatura mojej twórczości. Od „Doliny nicości” skazany zostałem na potępienie i nieistnienie równocześnie. Prezentowany jestem jako „prawicowy publicysta”, a określenie „pisarz” w odniesieniu do mnie się nie pojawia.
Nieżyjący już literaturoznawca, profesor Henryk Markiewicz, z którym dzieliło mnie wszystko, a łączyło wyłącznie poważne traktowanie literatury, powiedział w wywiadzie, że chorobę naszej humanistyki widać choćby w przemilczeniu powieści takiej jak „Czas niedokonany”. Natomiast „aktualni i na czasie” profesorowie literatury w swoich opusach jeśli wspominają mnie to wyłącznie jako odrażający przykład osobnika, który swoją grafomańską pisaninę używa dla opluwania swoich przeciwników.
Krytycy głównego nurtu, którzy niekiedy, zawsze ze wstrętem, odnotowują publikację moich książek, nie zadają sobie trudu, aby do nich zajrzeć, co uderza w szczegółach ich rytualnych potępień, które rozmijają się radykalnie z tym, co napisałem. Jak widać, w III RP walka klasowa się nasila.
Kłopot w tym, że wielu moich czytelników z grubsza dzielących ze mną poglądy, czyta moją literaturę jako ilustrację publicystki i w napięciu zgaduje, kto jest kim. Śpieszę donieść, że moi bohaterowie są wyłącznie sobą i tak ich należy postrzegać. A literatura i publicystyka to znacząco odmienne sposoby pokazywania świata.
Opowiadam o własnej sprawie, aby na jej, siłą rzeczy najlepiej mi znanym, przykładzie pokazać problem z kulturą, jaki mamy w dobie wojny cywilizacyjnej nie tylko w Polsce, chociaż w naszym kraju występuje on w sposób wyjątkowo zintensyfikowany. Nie mam co się użalać, dostałem właśnie, jeśli patrzę na skład jury i listę laureatów, najważniejszą dziś kulturalną nagrodę w Polsce. Dostawałem wcześniej inne. Mam wrażliwych czytelników i jestem przekonany, że moje będzie za grobem zwycięstwo, chociaż, naturalnie, wolałbym nieco wcześniej. Ale zwycięstwa w przeciwieństwie do literatury są sprawą umowną.
I na tym muszę kończyć swoją przydługą mówkę, choć właściwie ledwie zacząłem, a wszystko, co ważne, jeszcze przede mną.
Raz jeszcze dziękuję za nagrodę.
Social media