Polskość to normalność
Dziękuję bardzo, czuję się zaszczycona i uhonorowana, moje skromne wysiłki zostały opisane tak szczodrze przez pana profesora Zdzisława Krasnodębskiego. Dziękuję kapitule nagrody im. Lecha Kaczyńskiego, jej przewodniczącemu, prof. Zdzisławowi Krasnodębskiemu i wszystkim członkom kapituły i oczywiście dziękuję bardzo panu Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dziękuję wszystkim Państwu za przybycie i dziękuję również za możliwość wygłoszenia krótkiej, zaznaczam krótkiej, prelekcji, na tematy związane z kongresem.
Podczas gdy nasza dyskusja tu się toczyła, ja tak sobie myślałam, że wiele rzeczy powiedzianych przez dyskutantów mam tutaj u siebie, na kartce i chciałabym trochę, parę słów o nich, powiedzieć.
Z zawodu jestem literaturoznawcą, więc nie mogę Państwu przedstawić jakiejś użytecznej ekonomicznej, czy technicznej analizy sytuacji w Polsce.
Ale literaturoznawstwo ma to do siebie, że pozwala dużo czytać i w końcu, po pewnym czasie, to owocuje niezłym rozeznaniem fundamentalnych idei, dzięki którym funkcjonuje społeczeństwo.
Więc chciałabym tutaj Państwu przedstawić pewną tezę, która wyrosła na gruncie innej tezy, przypisywanej premierowi Donaldowi Tuskowi. Parę lat temu karierę medialną zrobiła uwaga premiera Tuska, że „polskość to nienormalność”. Uwaga była wyjęta z kontekstu, ale moim zdaniem, nie jest to opinia odosobniona. Od czasów Stanisława Brzozowskiego i szkoły krakowskiej, polska inteligencja cierpi na coś, co nazwałabym kolonialnym niezadowoleniem lub kolonialnym resentymentem i co przejawia się w namiętnej krytyce polskości. Pewien sympatyczny historyk niedawno napisał książkę, w której twierdzi, że tzw. Rzeczpospolita sarmacka w ogóle nie istniała, że była tylko zasłonką, za którą królowała nicość. Typowa nominalistyczna ślepota. W moim rozumieniu jest dokładnie odwrotnie, ja twierdzę, że polskość to normalność, na tym właśnie polega siła polskości.
Co to jest normalność? Normalność to jest pewna postawa wobec życia, która wykształciła się w Europie w przeciągu stuleci na bazie chrześcijaństwa i greckiej epistemologii.
To jest moja definicja europejskiej normalności, cała reszta wypływa z tych zasad. Grecką epistemologię streściłabym przy pomocy matematycznej metafory, podkreślam, że to jest metafora, 2+2=4, a nie, jak to się dzieje w wielu filozofiach współczesnych, czasem 4, czasem 5, a czasem 3. Filozofowie greccy nauczyli Europejczyków, że te same reguły myślenia obowiązują w filozofii i w fizyce, w życiu codziennym i w życiu przemysłowym. Ta grecka logika, jest głęboko zakorzeniona wśród Polaków, bardziej może niż w jakimkolwiek innym europejskim kraju.
Z kolei chrześcijaństwo, które głęboko przeorało polską świadomość, umieściło rozróżnienie pomiędzy dobrem a złem w samym centrum swoich zasad.
Tak, Polakom daleko do chrześcijańskiej doskonałości, ale znowu, w porównaniu z historią Niemiec, Rosji, Wielkiej Brytanii, Polacy wypadają bardzo dobrze. To, co zbudowano w Europie przez dwa tysiąclecia na podstawie chrześcijaństwa i greckiej epistemologii, jest obecnie przemalowywane na różne kolory. Wstawia się do tego domu meble w stylu bauhaus, robi się remonty i przekształcenia, ale fundament pozostaje, a jest nim zeświecczona etyka chrześcijańska oraz sposoby poznania, sformułowane przez starożytnych Greków.
To sprawia, że Europa wciąż jest centrum cywilizacyjnym, którego osiągnięcia zapożyczają inne kontynenty. Na tym polega europejska normalność, która powtarzam, jest w Polsce głębiej zakorzeniona, niż u sąsiadów i dlatego właśnie polskość uporczywie trzyma się życia, bo jest normalnością.
Witold Gombrowicz, tak pisze o normalności w swoich „Dziennikach”: „Człowiek jest istotą, stworzoną do życia w strefie średniego ciśnienia, średnich temperatur i tak siebie określa – jestem istotą średnich temperatur”. Czyli trzeźwe spojrzenie na ludzkie możliwości, podkreślanie, że ludzka normalność mieści się w sferze umiarkowanej.
Nienormalność pojawia się, gdy człowiek stara się być nadczłowiekiem, gdy oznajmia, że zjadł wszystkie rozumy, podczas gdy w rzeczywistości, nadgryzł tylko jakiegoś trującego muchomora. Nienormalność pojawia się, gdy jakaś grupa ludzi oznajmia, że odkryła nową epistemologię, i dlatego należy się jej władza.
Sięganie poza granice ludzkiej zwyczajności, praktykowane było i jest pośród sąsiadów Polski, ale rzadko przez Polaków. Wiek XX przyniósł nazizm i komunizm, wcześniej był Friedrich Nietzsche, a później Aleksander Dugin. To, co te ideologie i ludzi łączy, to podział społeczeństw na kastę perfekcyjną i kastę niższą, którą trzeba zarządzać.
Takich trujących filozofii Polacy na ogół nie wprowadzali w intelektualny krwiobieg Europy. Słyszeliśmy o normalności od średniowiecznych moralistów, ale któż by się spodziewał znaleźć ją u Gombrowicza, często zbyt pochopnie ocenianego jako burzyciela tradycji i adwokata nienormalności?
Tak, większość Polaków jest niestety nie zawsze splamiona intensywnym myśleniem, ale z pewnością odznacza się przekonaniem, że 2+2 nie równa się 5, jakby to wynikało z marksistowskiej dialektyki i z niektórych innych, głębokich filozofii. Przekonanie, że prawda nie jest czymś względnym, tak świetnie udokumentowane w wystąpieniu prof. Czaputowicza, jest wciąż w Polsce uważane za pewnik. W polskim pisarstwie rzadko widzi się pychę, czy ambicję pouczania całego świata.
Historycznie rzecz biorąc Polacy, nie próbowali, jak to robili i robią np. filozofowie niemieccy, sięgać poza granicę ludzkiej inteligencji.
Polskich nazwisk nie widać wśród nadzianych pychą, propozycji wytłumaczenia świata, ujęcia wszystkiego, co jest, w ramy teorii stworzonej przez jeden ułomny ludzki umysł. Nie ma Marksów, nie ma Heglów, czy we wcześniejszym wydaniu, nie ma Joachimów z Fiory. Nie ma w polskiej historii tej wściekłej ambicji podboju, bycia numer jeden, która pozwoliła Mongołom przejść z Azji Środkowej do Europy. Zamiast tego, mamy Rzeczpospolitą sarmacką, której dziedzictwo nie powinno być błędnie określane, jako „Polska zdziecinniała”, co zrobił Stanisław Brzozowski.
Wydaje mi się, że Polacy marzą o czystej grze, o spokojnej pracy, o niewtykaniu nosa w sprawy innych narodów.
Jak powiedział kanclerz Henryka VIII, Tomasz Morus do Richarda Ridge’a: „Wybierz sobie zawód taki, w którym nie będziesz kuszony”. Myślę, że wielu Polaków chciałoby sobie wybrać taki zawód i to jest przyczyną, dla której wybitni reprezentanci normalności w krajach anglojęzycznych, tacy jak G.K. Chesterton, pisarz Hilaire Belloc, filozof lord Dalberg–Acton, czy mąż stanu Edmund Burke, żywili taką sympatię dla Polaków. Tę normalność potwierdza polska literatura, nie ta z ostatnich lat, której wartość jeszcze się nie skrystalizowała, ale ta klasyczna.
To prawda, że nie ma w Polsce Szekspirów, nawet nie ma Dostojewskich, ale już Flaubert wcale nie jest lepszy od Bolesława Prusa, nie mówiąc o doskonałości polskich poetów ostatnich stuleci.
Zgadzam się z Adamem Czerniawskim, który zauważył, że gdyby Polska była politycznie sprawna, świat zachwycałby się „Lalką” Prusa, tak jak teraz zachwyca się „Madame Bovary” Flauberta.
Parę tygodni temu, David Brooks, felietonista „New York Times”, napisał felieton o cierpieniu, które może uszlachetnić i nauczyć ludzi patrzeć na życie, jako na dramat moralny, zamiast traktować je jako okazję do przewagi nad innymi. To jest rzadki przypadek obecności w „NY Times” typu pisarstwa, które pojawia się masowo w literaturze polskiej, w powieściach Orzeszkowej, Prusa, Sienkiewicza, w poezji postromantycznej od Asnyka do Miłosza i Herberta.
W lwią część polskiej literatury wkomponowane jest przekonanie, że dobro i zło nie są względne, że marksistowska „mądrość etapu” to złowroga hipokryzja.
Największy amerykański pisarz, noblista, William Faulkner, w przedmowie do swoich „Dzieł zebranych”, opowiedział historię swojego spotkania z Henrykiem Sienkiewiczem. Jako młody chłopak, czytał „Trylogię” w bibliotece swojego dziadka, bo nie zapominajmy, że na początku wieku XX, Sienkiewicz był najbardziej poczytnym obcym pisarzem w Stanach Zjednoczonych. Więc znalazł on „Trylogię” w bibliotece dziadka i inspiracja „Trylogii”, również to ostatnie zdanie Sienkiewicza, że pisał „dla pokrzepienia serc”, uderzyły Faulknera jako wielkie odkrycie. On też zaczął pisać „dla pokrzepienia serc”, po tragicznym zniszczeniu kultury Południa w czasie Wojny Secesyjnej.
Wydaje mi się, że siła przyciągania „Trylogii” byłaby w dalszym ciągu duża, gdyby różne instytuty polskie, utrzymywane z pieniędzy polskich podatników, zechciały się trochę pogłowić, jak tę „Trylogię” w świecie zaprezentować.
Ale tu wpływ postkolonialnego ukąszenia jest niestety bardzo duży i oferta tych polskich instytutów, rzekomo promujących kulturę polską jest czasem komiczna w swoim krygowaniu się na nowoczesność, intelektualną prowokację. Niestety nie mamy czasu, żeby to rozwinąć, ale muszę Państwu powiedzieć, że polscy podatnicy utrzymują coś, co absolutnie nie pomaga kulturze polskiej, mówiąc łagodnie, eufemistycznie. G.K. Chesterton napisał kiedyś, że „najbardziej niebezpiecznym kryminalistą jest dziś całkiem pozbawiony poczucia prawa i uczciwości filozof. W porównaniu z nim, włamywacze i bigamiści są w gruncie rzeczy, moralni”. Zaś William Buckley, amerykański pisarz, założyciel „National Review”, napisał: „Wolałbym być rządzony przez stu ludzi przypadkowo zgarniętych z ulicy niż przez stu profesorów Harvardu”.
W Stanach Zjednoczonych jest wiele osób, które nie boją się powiedzieć, że wiedza, inteligencja, czy nawet wielki talent i stanowisko eksperckie, nie gwarantują mądrości. I że być może, filozofowie XX wieku przynieśli więcej szkód, niż mniej genialni, ale bardziej normalni, zwykli zjadacze chleba.
Wielu współczesnych myślicieli zaproponowało zastąpienie normalności dekonstrukcją fundamentalnych pojęć, ale czyniąc to, wylali dziecko razem z kąpielą.
Są arcysłuszne analizy, które niszczą, bo umieszczają w centrum wydarzenia marginesowe i spychają główne na peryferia. Takie są w znacznej mierze oferty filozoficzne, które otrzymują polscy intelektualiści z zagranicy. I to nie tylko od szkoły frankfurckiej, o tym była mowa przez chwilę na dyskusji. Jakże trzeba być oczytanym, aby z tych ofert wyłuskać ich niewielką wartość i odrzucić tonę śmiecia, w który są zapakowane. Andrzej Bobkowski napisał kiedyś, że marksizm wysusza. Wydaje mi się, że to określenie pasuje nie tylko do marksizmu.
Stanisław Brzozowski potępiał w Polakach cechy, które wprawdzie nie są tożsame z normalnością, ale często z nią graniczą.
Zadowalanie się małym, letniość, akceptacja rzeczywistości takiej, jaką ją stworzył Bóg, towarzyskość raczej niż determinację w zdobywaniu pozycji w świecie, właśnie ta średniość, o której prof. Krasnodębski mówił przed chwilą. Byłabym skłonna postawić Brzozowskiemu ogarek, jemu i jego pogrobowcom, pod warunkiem, że normalność otrzyma należną jej świeczkę.
Tę świeczkę należy postawić milionom Polaków, którzy, to prawda, niewiele czytają i może zbyt intensywnie uprawiają życie towarzyskie, raczej niż umysłowe, ale starają się nie krzywdzić innych i nie narzucać im swojego stylu bycia, a w chwilach krytycznych potrafią stanąć wyprostowani.
Polacy nie podejmowali skomplikowanych akcji, prowadzących do ruiny innych narodów, jak np. to robiła Wielka Brytania, wiele razy, myślę teraz o wojnach opiumowych z Chinami w połowie wieku XIX, na ten temat można dużo powiedzieć, ale to był przykład niesłychanego kunktatorstwa, cynizmu, wszelkich cech, których zwykle nie przypisujemy Brytyjczykom.
Myślimy o Brytyjczykach, jako o osobach, ludziach bardzo fair, bardzo uczciwych. Kazimierz Brandys w swoim „Dzienniku”, zauważył, że nie ma w Europie narodu, który by mniej skrzywdził inne narody, niż Polacy.
Mając to na uwadze, Polacy powinni siebie samych trochę bardziej polubić.
Myślę, że polska siła przetrwania i związana z tym wysiłkiem pozostania normalnym, polska tożsamość okazała się nie do wycięcia, nawet po regularnych swarach pokoleniowych, po zafiksowaniu w historiografii i literaturze państw ościennych interpretacji historii, w których Polska jest zredukowana do prymitywnej, wymierającej grupy etnicznej, w tej chwili myślę znowu o tej powieści „Soll und Haben” Freytaga, która wciąż jest czytana w Niemczech. Polska tożsamość okazała się nie do złamania, pomimo trwającego od wieków wysysania kapitału z Polski.
Kongres Polska Wielki Projekt, w którym uczestniczymy, jest wyrazem tego, że Polacy są narodem elitotwórczym i że doskonale współzawodniczą z innymi Europejczykami, wtedy, gdy linia startowa nie jest nakreślona brutalnie na ich niekorzyść.
Najwyraźniej pewne wspólnoty ludzkie są oparte na tak trwałych podstawach, że nie da się ich całkowicie zlikwidować. Te podstawy, to powtarzam: rzymskie chrześcijaństwo i grecka epistemologia. Sądzę, że jeżeli uda się uniknąć wojen, za dwa, trzy pokolenia, Polacy będą postrzegani jako część intelektualnej elity Europy, bo na długą metę normalność popłaca. Myślę, że prezydent Lech Kaczyński, który jest w jakiś sposób obecny wśród nas, przyznałby mi rację.
Social media