“Sowa Minerwy wyleciała o świcie”. Przemówienie Profesora Ryszarda Legutko

Zacznę od wyrażenia wielkiej radości z otrzymania nagrody, a radość bierze z kilku powodów. W latach poprzednich wyróżnieni tą nagrodą zostali wybitni przedstawiciele naszej kultury, a słowa wybitny używam w znaczeniu opisowym, a nie grzecznościowym. Jestem także wzruszony wspominając patrona tej nagrody, Śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dla którego miałem zaszczyt pracować przez półtora roku w jego kancelarii i było to niezwykle ważne doświadczenie w moim życiu. A co do pięknej i szczodrej laudacji, jaką wygłosił Adrian Vermeule to trudno mi znaleźć stosowne słowa wdzięczności. Czuję się wyróżniony mając takiego laudatora.

Wyjaśnię tytuł. Wszyscy znamy sławne zdanie Hegla o sowie Minerwy, która wylatuje o zmierzchu, co oznacza, że mądrość pojawia się u schyłku, a więc także, iż do zrozumienia tego, czym jest jakaś epoka dochodzimy dopiero wtedy, gdy ona się kończy. Czym było oświecenie zrozumieliśmy, gdy zostało ono wypierane przez romantyzm. Czym była rewolucja przemysłowa pojęliśmy, gdy zaczęliśmy wchodzić w nową fazę.

Ale przecież nie zawsze tak jest. Czym był komunizm dla ludzi wiedziano jeszcze zanim bolszewicy stworzyli swój reżym i nie trzeba było czekać do roku 1980. Nasza epoka postrzega samą siebie i jest powszechnie postrzegana jako epoka zmierzchu czy końca. Mieliśmy koniec historii, koniec wielkich narracji, kulturę wyczerpania. Mamy globalizację, która zagarnia wszystko i też jest postrzegana jako swoisty koniec jakiejś epoki, a także początek czegoś nowego. Mamy postmodernizm, postpolitykę, postkulturę, postprawdę, postfilozofię. Innymi słowy, jakby na to nie patrzeć, wydaje się, że docieramy do końca tego, co zaczęło się w Grecji, Jerozolimie i Rzymie. Jedni nad tym ubolewają, inni się cieszą, ale po obu stronach liczna rzesza zgadza się, że jesteśmy świadkami końca.

No i gdzie jest ta sowa Minerwy w naszych czasach – chciałoby się zapytać. Trudno jej szukać, choć przecież jest wielu ludzi mądrych, także na tej sali. Ale samo słowo mądrość straciło swój blask, a mędrcy mają dzisiaj uprawnione miejsce wyłącznie w opowieściach fantasy. Mądrość łączyła się z całościowym oglądem, ale także z subtelnym widzeniem konkretu, choć w perspektywie skomplikowanej całości – losu człowieka, życia narodu czy porządku moralnego. Dzisiaj wiedza stała się sfragmentaryzowana i podzielona na nie mające ze sobą kontaktu szczegółowe dyscypliny, a jej efekty są mierzalne ilościowo, co w żadnym razie nie kształci nas ku mądrości, lecz przeciwnie.

Jest dziesiątki innych powodów niechęci czy braku szacunku dla mądrości: nieustanny nacisk na zabawę, grę, robienie min, udawanie. Do tego ogłuszająca kultura masowa i masowy przekaz wsadzający nam do głowy treści, nad którymi nie mamy czasu się zastanowić.

Wszystko to wiemy. Ale konsekwencja jest taka, że dzisiejsze czasy mają nikłą samoświadomość. Nasza epoka nie rozpoznaje dobrze samej siebie, a nawet nie jest takim samopoznaniem szczególnie zainteresowana. Żyje we własnych iluzjach i dzięki nim, na przykład karmiąc się złudzeniem, że jest otwarta, podczas gdy cechuje ją zamknięcie i dogmatyzm.

Myślenie w kategoriach końca epoki i początku nowej jest poniekąd zaproszeniem do utraty mądrości i tworzy mechanizm samospełniający. Skoro skończyły się wielkie narracje, chrześcijaństwo, klasyczna metafizyka, to po co się o tym wszystkim uczyć. Owe treści już dawno stały się nieaktualne. Możemy znać powody, dla których te treści powinny być odrzucone – na przykład dlatego, że przedstawiają świat dyskryminacji, nietolerancji, nierówności, itd., świat, który właśnie pokonujemy. A nawet im mniej dobrego o tamtych okresach wiemy, tym lepiej, bo nasze umysły pozostają nieskażone. O Grecji wystarczy wiedzieć, a posiadłszy tę wiedzę oburzać się, że panowało tam niewolnictwo, że Arystoteles stawiał mężczyzn nad kobietami i że Platon był totalitarystą.

Jeśli więc historia kultury to w ogromnej większości rzeczy stare i dla dzisiejszego umysłu martwe, to z takim twierdzeniem wypada się zgodzić, lecz z zastrzeżeniem, iż to dzisiejsze uprzedzenia uczyniły je martwymi i za ich sprawą współczesny umysł stracił nimi zainteresowanie.

W rezultacie cała przeszłość jawi się nam coraz bardziej nachalnie jako odbicie dnia dzisiejszego. To zaś, co nie jest odbiciem dnia dzisiejszego nie istnieje. Triumf zawężonego umysłu widzimy w edukacji szkolnej, w teatrze i w stosunku reżyserów do klasyki, widzimy w filmach i w literaturze. Ci autorzy i artyści przypominają postać ze starego polskiego filmu, niejakiego inżyniera Mamonia, który mawiał, że lubi tylko te piosenki, jakie zna, a jakich nie zna, to nie lubi.

Dobrym przykładem tego podejścia jest Europejski Dom Historii pokazujący, że od ponad dwóch tysiącleci mieliśmy konsekwentne dążenie narodów do stworzenia Unii Europejskiej, którą wreszcie ku radości Europejczyków udało się zbudować, jakkolwiek hydra nacjonalizmu nadal podnosi swoją ohydną głowę. Czy inżynier Mamoń powinien być patronem Europejskiego Domu Historii? Sprawa warta namysłu.

Mówię o tym wszystkim, bo rzeczy te poniekąd wiążą się z moim umysłowym życiorysem, a pośrednio także z tą wspaniałą nagrodę, jaką dziś przyjmuję. To, że Sowa Minerwy nie wylatuje o zmierzchu, lecz że już wyleciała o świcie odkryłem 40 lat temu. A ustaliwszy to ponad wszelką wątpliwość zwróciłem się ku Grecji.

Do Grecji skłoniła mnie przede wszystkim doniosłość problemów i jasność myśli. Zwłaszcza zachwyciła mnie jasność myślenia. Jeden z wybitnych klasycystów, Maurice Bowra, napisał kiedyś – chyba dość serio – że Grecy myśleli jasno, bo widzieli jasno dzięki greckiej pogodzie, tak jak Niemcy myśleli mętnie, bo widzieli świat mętnie za sprawą pogody niemieckiej. Oto cytat: „Tak jak pochmurne niebo północnej Europy zrodziło w efekcie ogromną amorficzną niemiecką metafizykę, tak greckie światło wpłynęło na powstanie klarownych koncepcji greckiej filozofii. Jeśli Grecy byli pierwszymi w świecie prawdziwymi filozofami w tym sensie, że stworzyli spójny i czytelny język pojęć abstrakcyjnych, to również z tego powodu, że ich umysły, tak jak ich oczy w sposób naturalny poszukiwały tego co jasne i wyraźnie określone.” A skoro tak, to musimy przyznać, że w naszych czasach jest jeszcze gorzej niż w niemieckim klimacie, bo z powodu natrętnie i wszechobecnie migających obrazków nasz zmysł wzroku, a w konsekwencji język oraz nasze myśli musiały ulec dezorientacji.

Ale w Grekach urzekła mnie także prawdziwość wielu rzeczy, o których mówili. Z tych licznych wymienię jedną – obraz człowieka. Grecy odkryli, że z jednej strony jesteśmy istotami metafizycznymi, które realizują się przez otwarcie na to co absolutne, a bez czego jesteśmy ułomni, z drugiej strony, że jesteśmy istotami społecznymi, które mogą rozwijać się przez dobre praktyki moralne obowiązujące we wspólnocie. Gdy później chrześcijanie tę prawdę o człowieku rozwinęli, zwłaszcza odnoszącą się do wymiaru metafizycznego, to korzystali z Objawienia i wiary w Zmartwychwstanie. Grecy tak mocnym doświadczeniem jeszcze nie dysponowali, a jednak ich refleksje nad ludzką duszą oparte wyłącznie na obserwacji zachowań i dobrym oglądzie całej rzeczywistości ludzkiej doprowadziły ich do odkrycia prawdy o człowieku.

Nigdzie później – poza chrześcijaństwem w wersji klasycznej – nie odnalazłem koncepcji, która równie dobrze opisywała tę dwoistość ludzkiej natury, z jednej strony, potężny indywidualizm wyznaczony osobowym doświadczeniem metafizycznym, a z drugiej, wspólnotowość, której zawdzięczamy doskonalenie w cnotach i tożsamość grupową. Nigdzie później – z wyjątkiem może Świętego Tomasza – nie znajdujemy równie mocnej sankcji dla wielkich aspiracji pojedynczego człowieka oraz równie mocnej dla przemożnego wpływu społeczeństwa na naszą egzystencję.

Dlatego w następnych epokach, gdy oddziaływanie klasycznej kultury słabło, słabło także nasze rozumienie tego, co dla starożytnych było oczywiste, na przykład, że można było uważać się za podległego konieczności, a jednocześnie czuć się odpowiedzialnym za własne czyny. Wyrobiliśmy w sobie podejście legalistyczne i zachowujemy się trochę jak oskarżony, który udowadnia, że skoro uczynił coś w afekcie lub miał do tego prawo, to jego odpowiedzialność musi być mniejsza. Uczyniliśmy człowieka bezsilnym, wprowadzając go w cały system rozmaitych konieczności – biologicznych, historycznych, ekonomicznych, ideologicznych – a jednocześnie nieodpowiedzialnym, bo daliśmy mu ogromną ilość praw, które zwalniają go z wielu kluczowych powinności i zobowiązań.

Wszystko to wprowadziło dzisiejszego człowieka w świat sztuczny i fałszywy, gdzie podstawowe wyróżniki człowieczeństwa zostały zamazane lub unieważnione. Nic więc dziwnego, że on sam z jednej strony redukuje się do tego co niskie, a z drugiej, coraz bardziej upodabnia się, jak pisał Ortega y Gasset, do rozkapryszonego dziecka pełnego nieodpowiedzialnych i coraz bardziej absurdalnych roszczeń.

Pamiętam swoją rozmowę z pewnym filozofem, który trochę zżymał się, jakkolwiek przyjaźnie, na to moje ostentacyjne zwrócenie się ku starożytności. „Ależ w ten sposób – tłumaczył mi – ignoruje Pan wszystkie wielkie przełomy, jakie pojawiły się w historii ludzkiego umysłu, od chrześcijaństwa począwszy. Nie można myśleć tak, jakby nie było protestantyzmu, filozofii życia, historyzmu, rewolucji naukowej, marksizmu, dwudziestowiecznych perturbacji filozoficznych i wielu innych rzeczy.” Tak sformułowany zarzut może się wydać nie do obrony, lecz ja go odrzucam w całości jako powstały z niezrozumienia problemu.

To prawda, że żyjąc w dwudziestym pierwszym wieku i będąc przyzwoicie wykształconym filozoficznie nie można oczyścić swojego umysłu z dzisiejszych treści po to, by dzięki osiągniętej prostocie przenieść się do świata starożytnej myśli i zacząć filozofowanie od nowa. Nigdy nie twierdziłem, że takie oczyszczenie było moją intencją czy marzeniem. Motywacja moja była przeciwna. W którymś momencie poczułem, że staję się niewolnikiem nowożytności i współczesności oraz że przez umieszczenie starej myśli w muzeum historii filozofii odbiera mi się możliwość korzystania z niej. Mój wspomniany znajomy też pośrednio coś takiego zasugerował uznając, że „przełomy”, jakie nastąpiły od czasów greckich jakoś tę starożytną myśl zepchnęły na niższe poziomy ważności.

Otóż – powtórzę – moja strategia jest odwrotna. Nabrałem przekonania, że poddając się owym przełomom stawiamy sobie bariery odgradzające nas nie tyle od przeszłości, ile od pewnych pytań i odpowiadającej im ciekawości świata. Naznaczenie tych pytań i owej ciekawości emblematem epoki przeszłej już samo w sobie wystarcza, by je zdezawuować przenosząc je do dziedziny historii filozofii.

Weźmy wspomniany powyżej obraz człowieka. Jak często znajdę w dzisiejszej przestrzeni mentalnej te wątki, na które wskazywali starożytni? Szanse spotkania w dzisiejszym namyśle nad człowiekiem takich pojęć jak Arystotelesowskie megaloprepeia i megalopsychia – tłumaczone przez Danielę Gromską „odpowiedniość w rzeczach wielkich” i „słuszna duma” (bardziej dosłownie „posiadanie szerokiej duszy”) – są niewielkie, głównie z tego powodu, że człowiek opisywany językiem współczesnych podobnych kategorii nie potrzebuje, jeśli już, to niezbyt pilnie. A gdzie umieścić w naszym języku moralnym grecką sophrosyne? Podobnie nieprzydatny, a dodatkowo podejrzany musi wydać się w naszym świecie moralnym wydobyty przez Sokratesa wątek jedność cnót. Już sama cnota niemal znikła z naszego języka – mimo krótkiego wskrzeszenia w filozofii kilka dziesięcioleci temu – a cóż dopiero jedność cnót. Albo konflikt między życiem aktywnym a kontemplatywnym? Albo kwestie duszy i jej nieśmiertelności?

Jeśli te i inne pytania, tak kluczowe dla myślenia starożytnego, są dziś nieobecne, zmarginalizowane lub uznane za pseudo-pytania, to oznacza, że człowiek ukształtowany przez dzisiejsze wyobrażenia wypchnął je poza swój świat i że nie rozumie języka, w którym one padają. Otóż ja w tym wypychaniu nie brałem udziału i mnie te pytania nie tylko interesują, lecz uważam je za doniosłe. Mogę się zżymać na argumenty mające dowodzić nieśmiertelności duszy w Platońskim Fedonie – przynajmniej na niektóre z nich – ale pytania o duszę uznaję za doniosłe, nie zaś za anachroniczne, źle postawione, pozorne, czy już negatywnie rozstrzygnięte.

Kiedy więc znalazłem się w filozoficznej starożytności, ogarnęła mnie radość, bo otoczyłem się rzeczywistością znacznie bardziej nasyconą intelektualnymi treściami, a przede wszystkim rozszerzającą moją świadomość, i to pod dwoma względami. Poszerzyłem ją o to, czego nauczyłem się od starożytnych, ale także dzięki temu zdobyłem rozleglejszy ogląd całości dramatu, jaki rozgrywa się w historii Zachodu. Nie wiem niestety, jak ten dramat się skończy i czy w ogóle się skończy, ale uważam pysznie, że dość dobrze rozumiem to co się dzieje. Rozumiem to co się dzieje również z tego powodu, że wiem, iż teraz nowej Sowy Minerwy trudno wypatrywać. Ale mądrość tej, która już odleciała jest ciągle dostępna i warto mierzyć się z nią z powagą i skupieniem, na jakie zasługuje.

Członkowie kapituły najwidoczniej uznali, że pod tym względem moje mierzenie się z mądrością starożytnych okazało się na tyle zadowalające, iż uhonorowali mnie tą wspaniałą nagrodą. I za tak odczytany przeze mnie jej sens serdecznie im dziękuję oraz, jak każe dobry obyczaj, nisko się kłaniam.

Prof. Ryszard Legutko