Czy Polacy stali się bardziej obywatelami po dwudziestu latach transformacji ustrojowej?

Wprowadzenie

 

Gdy sięgamy dziś pamięcią do roku 1989, to mimo wszelkich ówczesnych obaw i niepokojów o przyszłość, najmocniejszym elementem naszych wspomnień pozostaje doświadczenie odzyskanej wolności – poczucie, że przed Polakami otworzyła się nowa przestrzeń działania. Pojawiło się wtedy przekonanie – za którym poszły konkretne czyny i konkretne zaangażowania – że już nie tylko sfera prywatna, ale również obszar spraw publicznych i politycznych może być dziedziną sensownej aktywności – dziedziną, na którą ludzie mogą wpływać i za którą mogą brać odpowiedzialność. Innymi słowy, Polacy uwierzyli, że mogą wreszcie stać się obywatelami. To doświadczenie odzyskanej wolności oraz możliwości podjęcia działań obywatelskich znalazło wyraz w popularnym wówczas powiedzeniu: „jesteśmy teraz we własnym domu”. Te proste słowa zawierały zresztą w sobie głęboką mądrość i bardzo przypominały sławną definicję wolności sformułowaną przez Hegla: wolność to bycie sobą u siebie[1].

Nie ma większego sensu zastanawiać się, czy obecnie jesteśmy bardziej wolni niż w czasach PRL-u – bo z pewnością jesteśmy. Warto jednak zadać tutaj pytanie, czy państwo, w którym dziś żyjemy, dorosło do oczekiwań i nadziei, jakie słusznie żywiliśmy 20 lat temu u początku transformacji ustrojowej. Nie chodzi przy tym tylko o subiektywne odczucia Polaków wobec III RP – choć badania socjologiczne, opisujące, jak te uczucia zmieniały się przez ostatnie lata, są na pewno jakimś ważnym i to niezbyt optymistycznym wskaźnikiem – lecz przede wszystkim o to, czy nasze państwo spełnia instytucjonalne warunki tego, by mogło w oczach obywateli uchodzić za „własny dom”, za sprzyjającą przestrzeń dla ich własnej twórczej wolności. Kryteria pozwalające na dokonanie takiej oceny są dobrze znane i łączą się z tym, co rozumiemy przez nowoczesne państwo oraz z różnymi znaczeniami pojęcia „obywatel”.

 

Co to znaczy być obywatelem?

 

W myśli politycznej od czasów starożytnych – pisał o tym już Arystoteles w swojej Polityce[2]wyróżnia się dwa podstawowe znaczenia słowa obywatel: mówi się, mianowicie, o obywatelu biernym oraz czynnym, o wymiarze obywatelstwa, którego się doznaje jako pewnego zagwarantowanego statusu oraz takim, który się czynnie wykonuje. Odwołajmy się do tego rozróżnienia, ale w wersji bardziej współczesnej przedstawionej przez Immanuela Kanta[3]. Kant wprowadza je w kontekście rozwijanego przez siebie modelu państwa, opartego na poszanowaniu wolności i godności człowieka, a więc takiego, które również i dzisiaj pozostaje dla nas wzorem rozumnego uregulowania relacji międzyludzkich.

 

  1. Obywatel to przede wszystkim ktoś, kto posiada określony status – jest poddanym państwa, w którym szanowane są jego słuszne uprawnienia, albo – inaczej rzecz ujmując – w którym rządzą sprawiedliwe prawa. Władza i porządek prawny pełnią tu wobec obywatela funkcję służebną. W takim państwie człowiek znajduje się pod opieką jego instytucji, jest przez nie niejako obsługiwany i doznaje ich wspierającej obecności. Wsparcie to polega, po pierwsze, na ochronie szeroko rozumianej sfery prywatnej, w której zakres wchodzi życie, nienaruszalność cielesna, majątek i rodzina, oraz, po drugie, na zagwarantowaniu wolności działania w przestrzeni publicznej, ograniczonej takim samym prawem każdego innego obywatela. Tylko ktoś, kto żyje w państwie, które zapewnia mu takie warunki, może czuć się w nim „u siebie”, może uważać siebie w pełni za obywatela (w sensie biernym), za kogoś, kogo wolność została przez państwo uszanowana i kto może swobodnie realizować swoje indywidualne cele życiowe, w tym również współpracować, ale i konkurować z innymi, mając zapewnione osobiste bezpieczeństwo oraz zagwarantowane przestrzeganie sprawiedliwych reguł gry.

Poczucie osobistego bezpieczeństwo oraz świadomość, że w wypadku konfliktu czy kolizji mojej wolności z wolnymi działaniami innych osób mogę liczyć na bezstronny osąd i sprawiedliwe potraktowanie ze strony państwa, stanowi kwintesencję tak rozumianego obywatelstwa. Innymi słowy, obywatel bierny (Bürger, burgois) tym bardziej czuje się obywatelem, im bardziej państwo, w którym żyje, odpowiada wzorcowi państwa prawa[4].

Podstawową instytucją państwa prawa jest przede wszystkim instytucja wymiaru sprawiedliwości[5]. Od jakości i sprawności działania tej instytucji najbardziej zależy to, czy mieszkańcy państwa czują się jego obywatelami, czy uważają je za swoje i się z nim identyfikują. Nie chodzi przy tym o to, że czasem ktoś zostaje potraktowany przez urzędnika reprezentującego państwową instytucje w sposób niesprawiedliwy – taka sytuacja bowiem zawsze może się zdarzyć – ale o przekonanie, że w każdym z takich wypadków przed obywatelem stoi otworem realna droga odwołania i uzyskania sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Państwo oczywiście nie musi, a ze względu na niedostatki ludzkiej natury wręcz nie może być doskonale sprawiedliwe we wszystkich swoich działaniach, powinno być jednak tak zorganizowane, żeby jego obywatele mieli zawsze poczucie, że ostatecznie chodzi w nim o sprawiedliwość, że państwo i jego instytucje istnieją przede wszystkim po to, by  służyć sprawiedliwości.

Mając na względzie to znaczenie obywatelskości, należy więc zapytać, czy i na ile dzisiejsze funkcjonowanie instytucji wymiaru sprawiedliwości pozwala nazwać III RP państwem prawa – państwem, gdzie poszanowana jest wolność i sprawiedliwość. Pozostawiając szczegółową ocenę tej instytucji osobom bardziej kompetentnym, wskazałbym tylko na potrzebę rozróżnienia kilku odmiennych poziomów tej kwestii.

 

  1. Oceny i weryfikacji domaga się treść obowiązującego w Polsce systemu prawnego (kodeks karny, cywilny, kodeksy postępowań). Czy np. kary przewidywane w kodeksie prawa karnego są rzeczywiście sprawiedliwe, (nie zaś „za surowe”, lub „za łagodne”, jak to często słyszy się w debatach „specjalistów”)? Czy zgodne z europejskim trendem usunięcie z prawa karnego kary śmierci nie kwestionuje u samych podstaw sprawiedliwości jako idei przewodniej całego systemu prawnego? Czy nie mamy ponadto do czynienia z przeregulowaniem systemu prawa, zbytnią szczegółowością oraz ingerencją ustaw w te dziedziny (np. w sferę wolności jednostki, moralności, rodziny), których autonomiczny charakter sprawiedliwe państwo musi uznawać, szanować i gwarantować?

 

  1. Głębokiej reformy potrzebuje bez wątpienia niewydolna struktura organizacyjna oraz sposób działania sądów i innych instytucji związanych z wymiarem sprawiedliwości. Karygodna przewlekłość postępowań sądowych stanowi tutaj oczywiste świadectwo pogłębiającej się zapaści instytucjonalnej.

 

  1. Symptomem innej choroby wymiaru sprawiedliwości – i to zarówno w wymiarze instytucjonalnym, jak i etycznym – są przypadki, gdy immunitet sędziowski chroni sędziego przed prawnymi konsekwencjami dokonanego przez niego wykroczenia czy pospolitego przestępstwa, zaś przejawem jeszcze gorszej systemowej patologii – gdy w takiej sytuacji w ochronę sędziego przed pociągnięciem go do odpowiedzialności angażuje się również jego korporacja.

 

  1. Osobną sprawą pozostaje kwestia obsady personalnej instytucji wymiaru sprawiedliwości. Nawet najlepsze ustawy i najsprawniejsze rozwiązania organizacyjne, nie zapewnią wysokiej jakości działania wymiaru sprawiedliwości, jeśli nie zostanie zapewniony właściwy – moralny i intelektualny – poziom ich kadr. Wiedział o tym już Platon: „dla każdego jasne jest z pewnością, że chociaż wielkim osiągnięciem jest ustanowienie praw, to jednak, jeśli dobrze urządzone państwo nieodpowiednim władzom powierzy pieczę nad dobrze ustanowionymi prawami, nie tylko żadnej korzyści nie będzie z dobrych praw, lecz staną się one przedmiotem drwin i szyderstwa i największą bodaj szkodę i hańbę ściągną jeszcze na takie państwo”[6]. Trzeba więc zrobić wszystko, by zwłaszcza sędziowie, na których przecież opiera się wymiar sprawiedliwość, byli godni tej funkcji. Z pewnością nie zadbała o to III RP, w ramach której w imię naiwnej idei samooczyszczenia nie dokonano po 1989 roku żadnej próby weryfikacji sędziów, dzięki czemu zasłużeni służalczością w PRL-u mogli dalej bez przeszkód nie tylko wymierzać „sprawiedliwość”, ale również dzielić się swym „etosem” i wprowadzać do zawodu nowe pokolenia prawników.

Niezależnie od wciąż obecnych „resztówek po PRL-u” najważniejszą sprawą dla właściwego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości wydaje się jednak potrzeba zasadniczej zmiany myślenia w kwestii rozumienia roli sędziego, i w konsekwencji również sposobu jego powoływania. Dotychczasowe formy „specjalistycznego” szkolenia sędziów traktują ten zawód na podobieństwo wysoko wykwalifikowanego urzędnika państwowego, nie dostrzegając, że jest to ze swej istoty nie tyle zawód, co powołanie i to powołanie – w ramach porządku państwowego – wręcz wyjątkowe. Figura sędziego stanowi w istocie rzeczy personifikację całego procesu wymiaru sprawiedliwości – sędzia jest bowiem jedyną osobą, bez której taki proces byłby nie do pomyślenia. Z tego względu przy jego mianowaniu mniej ważna jest konkretna specjalizacja prawna danego kandydata. Sprawę kluczową stanowi raczej życiowa mądrość – wypracowane i potwierdzone przez lata praktyki walory etyczne i intelektualne, a więc obok prawniczych kompetencji, osobista niezależność, odwaga oraz umiejętność samodzielnego osądu konkretnych zdarzeń w świetle uniwersalnych zasad sprawiedliwości, czyli Kantowska Urteilskraft[7].

 

  1. Drugie znaczenie słowa „obywatel” – obywatel czynny (Staatsbürger, citoyen) – ściśle wiąże się z naszym uczestnictwem w życiu politycznym. Tym razem poczucie „bycia u siebie” łączy się z poczuciem współodpowiedzialności za losy państwa i identyfikacją jednostki ze swoją wspólnotą polityczną. Człowiek rozumie tutaj swoją wolność jako gotowość służby ojczyźnie – w horyzoncie jego działania obok celów indywidualnych trwałe miejsce zajmuje perspektywa dobra wspólnego. Państwo, które takie postawy umożliwia, co więcej, do nich zachęca, to – przywołując rozróżnienie znane od czasów starożytnych – res publica, rzecz wspólna, albo jeszcze mocniej: wspólne dobro obywateli. Republika, czyli mówiąc po polsku: rzeczpospolita, to przede wszystkim przeciwieństwo res privata, a więc takiej wizji państwa, gdzie władza służy jedynie interesom tych, którzy sami ją sprawują[8].

Świadomość czynnego obywatelstwa jest tym silniejsza, im większe jest poczucie tego, iż ma się realny wpływ na losy swojej ojczyzny, że istnieją nie tylko formalne mechanizmy uczestnictwa wszystkich w życiu politycznym wspólnoty (np. demokratyczne wybory), ale również realne instytucjonalne ścieżki umożliwiające i promujące zaangażowanie obywateli zatroskanych o dobro wspólne, począwszy od samorządności lokalnej aż po centralny szczebel władzy.

Mając to znaczenie obywatelskości na względzie, należałoby zastanowić się, czy i na ile dzisiejsze Państwo Polskie, zasługuje na to, by je faktycznie nazwać Rzeczpospolitą. I znów chodziłoby tu przede wszystkim o rozważenie kwestii instytucjonalnych, o to, czy przyjęte i obowiązujące w III RP rozwiązania nie podkopują fundamentów tak rozumianej obywatelskości.

 

  1. Ustrój polityczny

Ustrój demokracji partyjno-gabinetowej posiada ewidentne wady, które produkują wyobcowaną ze społeczeństwa „ponadpartyjną kastę zawodowych polityków”. U jego podstaw znajduje się zapisana w konstytucji i utrwalająca ten model ustrojowy proporcjonalna ordynacja wyborcza. W tym kontekście należałoby poważnie rozważyć propozycję wprowadzenia ordynacji większościowej i okręgów jednomandatowych jako takich rozwiązań, które z jednej strony zdecydowanie pogłębiają stopień osobistej odpowiedzialności wybieranych reprezentantów, z drugiej zaś wzmacniają poczucie podmiotowości wyborców, ich polityczną aktywność i zainteresowanie dobrem publicznym.

 

  1. Sens i zakres immunitetu poselskiego.

Patrząc z perspektywy państwa prawa, jest rzeczą niedopuszczalną, by immunitet związany z pełnieniem ważnych funkcji publicznych rozumiany był jako instytucja, która chroni te osoby przed wymiarem sprawiedliwości i stawia ich ponad prawem. Obecność grupy ludzi o uprzywilejowanym statusie prawnym (dotyczy to zresztą nie tylko parlamentarzystów), nie da się w żaden sposób pogodzić z podstawową zasadą takiego państwa, zasadą równego statusu prawnego obywateli (jako obywateli w sensie biernym), która jest zasadą nadrzędną i tym samym nie może zostać zniesiona z racji zaangażowania danej osoby (obywatelstwo czynne) i pełnionych przez nią funkcji w ramach struktury polityczno państwowej.

 

  1. Co więcej, warto także zastanowić się nad możliwością – w pełni uzasadnioną, gdy na aktywność polityczną spoglądamy z perspektywy republikańskiej (tj. państwa rozumianego jako wspólnota czynnych obywateli, zatroskanych o dobro wspólne) – wprowadzenia takich rozwiązań instytucjonalnych, które polityków i urzędników państwowych obarczą zwiększoną odpowiedzialnością (np. poprzez wprowadzenie normy zaostrzającej karę w stosunku do osób, które popełnią przestępstwo sprawując służbę publiczną).

 

  1. Tego typu podejście wymaga jednak przede wszystkim zakwestionowania rozpowszechnionego przekonania, jakoby prawa polityczne posiadały tę samą rangę co podstawowe prawa człowieka, tzn. przysługiwały każdemu dorosłemu obywatelowi bezwarunkowo. Należy otwarcie postawić pytanie, jakie warunki – negatywne i pozytywne – musi spełniać ten, kto chce czynnie uczestniczyć w życiu politycznym zarówno jako wyborca, jak i jako wybierany reprezentant. W tej kwestii podejście republikańskie, przyjmujące, że aby pełnić funkcje polityczne, trzeba nie tylko być tego godnym, tzn. nie mieć na sumieniu czynów, które z ich pełnienia wykluczają (warunek negatywny), ale także na tę funkcję zasłużyć swoją dotychczasową działalnością publiczną (warunek pozytywny), zdecydowanie przeciwstawia się dominującemu dziś w myśleniu o porządku politycznym podejściu demokratycznemu, wedle którego prawa polityczne przysługują wszystkim osobom bez wyjątku, nawet jeśli niczym pozytywnym w życiu się nie wykazały a na dodatek właśnie siedzą w więzieniu. Z tego względu trzeba z aprobatą – jako zdecydowany krok we właściwym kierunku – powitać ustawę z dn. 7 maja 2009 r., która zmieniła konstytucję, dodając do art. 99 ustęp 3: „Wybrana do Sejmu lub do Senatu nie może być osoba skazana prawomocnym wyrokiem na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego”

 

Obywatel a konstytucja

 

Duża część poruszonych powyżej zagadnień dotyczy wprost porządku konstytucyjnego, jest związana z instytucjami ufundowanymi w konstytucji i może być rozwiązana tylko na drodze zmiany konstytucji. Nic w tym dziwnego – konstytucja to przecież Ustawa Zasadnicza, nadrzędny akt prawny, z którego wszystkie prawa i instytucje w państwie czerpią swoją legitymację. Właśnie dlatego refleksja nad szczegółowymi problemami państwa w naturalny sposób musi prowadzić do zasadniczego pytania, jak powinna wyglądać konstytucja państwa, jaką powinna zawierać treść, jakie rozwiązania instytucjonalno prawne, aby zapewniały one najlepsze warunki bycia obywatelem w wymienionym powyżej podwójnym sensie tego słowa. Ujmując rzecz najkrócej: powinna ona zawierać naczelne zasady, konstytuujące republikańskie państwo prawa. Obowiązujący w Polsce porządek konstytucyjny wymaga poważnych zmian zmierzających w tym właśnie kierunku.

Świadomość bycia pełnoprawnym obywatelem wiąże się jednak z konstytucją nie tylko w kontekście jej treści. Wchodzi tu w grę jeszcze jedna kwestia i to o ogromnym znaczeniu.

Otóż, bywają czasem szczególne sytuacje, kiedy poczucie czynnego obywatelstwa, związane z realnym współuczestnictwem w życiu publicznym i politycznym oraz współodpowiedzialnością za własny kraj, wykracza poza stan normalny i staje się czymś nadzwyczajnym. To tak zwane „momenty konstytucyjne”. Tylko nieliczne pokolenia, i to w nielicznych krajach, otrzymały szansę, by móc wpływać nie tylko na bieżącą politykę, ale również, by decydować o zasadniczych zrębach całej państwowości, projektując i tworząc od początku ustrojowy kształt własnego państwa. Poczucie uczestniczenia w takim właśnie dziele, zwłaszcza gdy zakończy się ono sukcesem, buduje najmocniejszą i najgłębszą identyfikację z państwem. Można powiedzieć, że wówczas państwo dla aktywnych uczestników procesu stanowienia konstytucji staje się w ten sposób niejako ich własnym dzieckiem. W takim doświadczeniu świadomość bycia obywatelem osiąga swój szczyt. Warto tu jako przykład wspomnieć historię narodzin Stanów Zjednoczonych, kiedy to proces stanowienia konstytucji stał się dla szerokich kręgów społeczeństwa amerykańskiego wielką szkołą obywatelskości, a w konsekwencji początkiem legendy założycielskiej i patriotyzmu konstytucyjnego.

Podobna szansa zbudowania od podstaw własnego państwa otworzyła się przed Polską w roku 1989. Po wyborach czerwcowych, po stworzeniu rządu z Tadeuszem Mazowieckim na czele, wydawało się, że uchwalenie nowej konstytucji suwerennego wreszcie państwa, jest kwestią niewielu miesięcy, że najpóźniej w 1991 roku na dwusetną rocznicę Konstytucji 3 Maja, nowa ustawa zasadnicza będzie gotowa. Szansa ta została jednak bezpowrotnie zaprzepaszczona. Wywodzącym się z ruchu „Solidarności” nowym elitom do szybkiego uchwalenia konstytucji – takiej, która tworzyłaby trwałe podstawy wspólnego domu i tym samym warunki narodzenia się polskiego patriotyzmu konstytucyjnego – zabrakło woli, wyobraźni i rozumu. Proces konstytuowania się państwa od nowa – co pokazuje właśnie przykład Stanów Zjednoczonych – możliwy jest bowiem tylko na fundamencie głębokiej etycznej wspólnoty, tzn. tam, gdzie zdobyciu czy odzyskaniu niepodległości, towarzyszy równocześnie zgoda co do najistotniejszych wartości. Tego warunku natomiast nie spełnia III RP, która niesie w sobie „grzech pierworodny”, od dwudziestu lat dewastujący etyczną substancję naszego narodu.

Ukonstytuowanie etycznej przestrzeni, w której toczy się nasze życie obywatelskie miało miejsce w czasie obrad symbolicznie kojarzonych z Okrągłym Stołem. Wtedy to elementarne dla każdej wspólnoty wartości: prawda i sprawiedliwość, zostały poświęcone na ołtarzu polityki i uznane za mniej istotne niż polityczna gra o władzę. Dobrze uzasadniony polityczny kompromis, zawieszający chwilowo – w obliczu wciąż istniejącej groźby użycia przemocy przez komunistyczną władzę – kwestię sprawiedliwego osądu i rozliczenia przeszłości, nabrał szybko cech trwałości – stał się fałszywym etycznym kompromisem, w którym pomieszanie prawdy z fałszem, dobra ze złem uznano za rzecz normalną, a tym samym dopuszczalną w ramach państwa. Ten fałszywy kompromis, stopniowo infekując polskie życie publiczne, znalazł – jak wiadomo – swoje zwieńczenie i utrwalenie w Konstytucji przyjętej w 1997 roku[9].

W przeforsowaniu takiej właśnie wizji państwa, gdzie polityka stoi ponad sprawiedliwością, były w sposób oczywisty zainteresowane osoby wywodzące się z władczych elit dawnego ustroju. Bezwzględne uznanie prawdy i sprawiedliwości za podstawę porządku państwowego – w kontekście nierozliczonej działalności z okresu PRL-u – dla wielu zakończyłoby się odpowiedzialnością karną, dla pozostałych całkowitą marginalizacją polityczną. Jak się jednak okazało, zasadę absolutnego prymatu polityki i w konsekwencji instrumentalny stosunek do wartości szybko i bezboleśnie przyswoiło sobie również wielu zdawałoby się „ideowych” polityków o solidarnościowym rodowodzie. Uwidoczniło się to wyraźnie także w braku zdecydowanej „woli politycznej”, która doprowadziłaby do uchwalenia konstytucji w pierwszych latach po przełomie. Rywalizacja o władzę w ramach powstałej po 1989 roku demokratycznej przestrzeń politycznej okazała się tak wciągająca i absorbująca, że wśród solidarnościowych elit zabrakło ludzi mających odpowiednią motywację, by skutecznie doprowadzić do końca prace konstytucyjne.

Warto też przypomnieć, że to właśnie zdominowany przez ugrupowanie solidarnościowe Parlament odpowiada za przyjęcie w kwietniu 1992 roku „Ustawy Konstytucyjnej o trybie przygotowania i uchwalenia Konstytucji”, której rozwiązania – w połączeniu z przyjętą rok później przez ten sam Sejm ordynacją wyborczą – utorowały postkomunistom drogę ostatecznego konstytucyjnego zatwierdzenia kompromisu zawartego przy Okrągłym Stole. Przyjęta wówczas procedura przygotowania konstytucji, naznaczona była wyraźnie „myśleniem taktycznym” – ważniejsze było szybkie opracowanie i przyjęcie konstytucji niż zachowanie przy tym uznanych standardów właściwego jej uchwalania. W rezultacie, zamiast specjalnie do tego celu powołanej konstytuanty, konstytucję przygotował mało reprezentatywny Parlament wybrany w 1993 roku wedle nowej ordynacji, której celem było nie tyle przygotowanie ustawy zasadniczej, co wyłonienie sprawnego rządu. Spowodowało to, że 1/3 ważnie oddanych głosów nie znalazło swojej reprezentacji w Sejmie, który – co charakterystyczne – w swej strukturze przypominał niemal dokładnie Sejm „kontraktowy” z roku 1989: i w jednym i w drugim 2/3 miejsc zajmowali ludzie związani z PRL-owskim establishmentem. Inną istotną wadą procesu stanowienia konstytucji był brak wymagania quorum w zatwierdzającym ją referendum, choć jednocześnie to sama konstytucja (art. 125) wprowadzała jako obowiązujące kryterium ważności dla referendów – „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa” – udział więcej niż połowy uprawnionych do głosowania. Rzecz wyglądała tak, jakby zatwierdzanie konstytucji miało dla państwa – paradoksalnie – mniejszą wagę niż każde inne referendum.

Te i inne czynniki spowodowały, że proces stanowienia konstytucji nie mógł być czasem budowania poczucia świadomości obywatelskiej oraz wspólnoty obywateli połączonych zgodą co do podstawowych wartości, lecz okazał się czasem niezwykle ostrej polaryzacji i konfliktu politycznego, który zakończył się jej przyjęciem w referendum niewielką przewagą głosów. Ci, którzy skutecznie przeforsowali obowiązujący dziś w Polsce porządek konstytucyjny, nie byli zainteresowani, by oprzeć go o etyczny fundament, który pozwoliłby sprawiedliwie rozstać się z przeszłością i na którym dałoby się dopiero budować wspólny dom i wspólną przyszłość wszystkich Polaków. Zajęci przede wszystkim zacieraniem odpowiedzialności za okres komunizmu, przeforsowali – wykazując się przy tym, trzeba przyznać, dużą zręcznością – ustawę zasadniczą, z którą, oprócz nich samych, mało kto może się utożsamić. Ich zręczność może się jednak okazać krótkowzroczna. Trudno bowiem czuć się w Polsce u siebie, gdy wciąż towarzyszy nam świadomość, że ojcami założycielami III RP są przede wszystkim przedstawiciele dawnych komunistycznych elit.

 

Bez zmiany tego stanu rzeczy, to znaczy:

–  po pierwsze, bez uchwalenia nowej konstytucji, której treść w porównaniu do obecnej w sposób lepszy, spójniejszy i bardziej przyjazny dla obywateli określałaby instytucjonalno-prawną przestrzeń  państwa;

– po wtóre, bez rzeczy jeszcze ważniejszej, bez podjęcia rozstrzygnięć, które mają charakter przedkonstytucyjny, a mianowicie, bez jednoznacznego określenia, kto jako pełnoprawny, czynny obywatel może (tzn. jest godny) współstanowić konstytucję, kto zaś ze względu na swoje wcześniejsze czyny musi zostać – w oparciu o zasadę sprawiedliwości suum cuique tribuere – z tego procesu konstytuowania wyłączony, czyli – odnosząc to do naszej konkretnej sytuacji historycznej i politycznej – również bez przynajmniej symbolicznej, ale jednoznacznej i ostatecznej dekomunizacji nasze poczucie obywatelskości, bycia u siebie we własnym domu i identyfikacji z własnym państwem pozostanie niedopełnione.

[1] Por. Georg W.F. Hegel, Wykłady z filozofii dziejów, PWN Warszawa 1958, t. I, s .27.

[2] Por. Arystoteles, Polityka [III,1, 4-5].

[3] Por. Immanuel Kant, Metafizyka moralności, PWN Warszawa 2005, s. 155 [VI 314].

[4] Kant określa takie państwo terminami: der rechtliche Zustand, der bürgerlicher Zustand (status civilis) (por. Immanuel Kant, Metafizyka moralności, wyd. cyt. s. 75, 151 [VI 256, 311]).

[5] Przedłużeniem instytucji wymiaru sprawiedliwości jest po części instytucja policji – czyli, zgodnie ze swym źródłosłowem, służba polis – która wypełnia jednak ponadto również swoje własne, specyficzne funkcje, przede wszystkim dotyczące szeroko rozumianej prewencji. Poziom zaufania do organów wymiaru sprawiedliwości oraz policji jest jednym z najbardziej wyrazistych wyznaczników poczucia identyfikacji obywateli z własnym państwem.

[6] Platon, Prawa, przekład Maria Maykowska, PWN Warszawa 1960, s. 213 [751b].

[7] Kant wymienia sędziów (obok polityków i lekarzy) jako tych, którzy mimo teoretycznej znajomości słusznych zasad, często popełniają istotne błędy, kiedy równocześnie nie posiadają podstawowej zdolności właściwego osądzania (Por. Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu A 133) „Brak władzy rozpoznawania [Urteilskraft] jest właśnie tym, co nazywamy głupotą, a tej ułomności nie można zaradzić. Głowę tępą lub ograniczoną, której brak należytego stopnia rozsądku i własnych pojęć, można bardzo dobrze wyposażyć nauczoną wiedzą, a nawet uczonością. Ponieważ jednak wtedy zazwyczaj brak owej szczypty mądrości, to nie jest niczym niezwykłym, że spotyka się bardzo uczonych ludzi, którzy w stosowaniu swej nauki zdradzają ów brak niczym nie dający się naprawić” (Tamże, A 134 (przypis)).

[8] Tę jakościową dystynkcję – bardziej podstawową niż podział ustrojów w oparciu o kryterium ilościowe (stosownie do liczby osób sprawujących władzę) na monarchię, oligarchię i demokrację – jako pierwszy wprowadził Platon w dialogu Polityk [302e-303b], odróżniając ustroje sprawiedliwe od niesprawiedliwych, po nim zaś Arystoteles, który w Polityce [III, 4, 7] pisał o ustrojach właściwych i zdegenerowanych. Podobne ujęcie prezentuje Kant wskazując na dwie podstawowe formy rządzenia: republikańską i despotyczną (por. Immanuel Kant, Do wiecznego pokoju [VIII 352]).

[9] Por. Z. Stawrowski, Aksjologia i duch Konstytucji III Rzeczypospolitej, „Przegląd Sejmowy” 4(81)2007, s. 49-64.