Libera: z powierzonej mu misji Lech Kaczyński wywiązał się wzorowo i heroicznie

– Lech Kaczyński z powierzonej mu misji wywiązał się wzorowo i heroicznie. Po formalnym upadku komuny w 1989 roku był pierwszym polskim prezydentem prawdziwie niezależnym – mówił Antoni Libera, laureat Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego podczas VIII Kongresu Polska Wielki Projekt w 2018 r.

Antoni Libera to autor m.in. powieści „Madame”. Jest także reżyserem teatralnym oraz krytykiem literackim. Jego ojciec, Zdzisław Libera (pierwotnie Libin) był historykiem literatury, pracował na Uniwersytecie Warszawskim. Matka i brat Zdzisława zostali zamordowani w jednym z obozów koncentracyjnych podczas II wojny światowej, rodzina ma żydowskie korzenie.

Antoni poszedł w ślady ojca i w 1972 roku ukończył polonistykę na UW a w 1984 roku uzyskał stopień doktora. Był członkiem Komitetu Obrony Robotników. Jest znawcą twórczości Samuela Becketta i to właśnie jego sztuki reżyserował w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Stanach Zjednoczonych.

Laureat najpierw sięgnął do swoich wspomnień o patronie nagrody, prezydencie Lechu Kaczyńskim. „Mam dla państwa bardzo smutną wiadomość. Przygotowałem niestety przemówienie, które nie będzie tak zwięzłe jak moich przedmówców, ale sytuacja tego wymaga. Szanowny panie premierze, drogi panie przewodniczący kapituły, szanowni państwo, pozwolę sobie też powitać pana Jarosława Kaczyńskiego, który jest z nami obecny na odległość. Wyróżnienie, jakie mnie dziś spotyka, jest oczywiście dla mnie ogromnym zaszczytem, ale rodzi też pytanie o wartość mojej zasługi. W danym wypadku punktem odniesienia jest przede wszystkim postać patrona nagrody, prezydenta świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego, a także poprzedni laureaci, którzy wchodzą w skład kapituły. Ocenę własnych osiągnięć i roli, jaką odgrywa się w życiu publicznym, trzeba więc zacząć od refleksji nad osobą i dokonaniami człowieka, na którego cześć nagrodę tę ustanowiono. Kim zatem był, przynajmniej w moim odczuciu, Lech Kaczyński? Jak postrzegam jego dzieło i los? Jak oceniam rolę, jaką spełnił w naszej historii? Zacznę od tego, że jesteśmy rówieśnikami. Należymy do tego samego rocznika, co więcej, pochodzimy z tej samej małej ojczyzny, jaką jest stary Żoliborz, północna dzielnica Warszawy. W dzieciństwie i wczesnej młodości byliśmy bliskimi sąsiadami. On mieszkał na VII Kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, przy ulicy Suzina, obecnie wisi tam tablica ku jego pamięci, a ja na piątej, przy ulicy Słowackiego, mniej więcej 100 metrów dalej. Chodziliśmy wprawdzie do różnych szkół – on do Lelewela, a ja do Szymanowskiego – ale przez wspólną dla tych placówek drużynę harcerską obracaliśmy się w tym samym środowisku. Widywaliśmy się również na spotkaniach towarzyskich w zaprzyjaźnionych domach na Żoliborzu, a z czasem na terenie uniwersytetu, gdzie on studiował prawo, a ja filologię polską. Nie były to wprawdzie kontakty zbyt częste i intensywne, wystarczały jednak na tyle, bym miał wyobrażenie o jego osobowości, zainteresowaniach i aspiracjach. Otóż pamiętam z tamtych czasów Lecha Kaczyńskiego przede wszystkim jako wyróżniającego się studenta, który niezwykle poważnie i starannie przygotowuje się do przyszłego zawodu, a także jako młodzieńca o antykomunistycznym nastawieniu, a zwłaszcza wywodzącego się z tradycji niepodległościowej i AK-owskiej, która i mnie była bliska ze względu na przynależność do tej organizacji mojego ojca. Lech Kaczyński jawił mi się przede wszystkim jako człowiek nadzwyczaj skromny i nieśmiały, mówiący przyciszonym głosem. Jego sylwetka mocno kontrastowała z typowymi dla tamtych lat kreacjami i postawami, dominował bowiem już wówczas duch totalnej niepowagi. Z jednej strony plenił się hippizm i psychodeliczny styl życia, z drugiej panowała moda na obrazoburstwo i zgrywę pełną ironicznych grymasów i hałaśliwej bufonady jako inną formę kontestacji PRL-owskiej marności, z jeszcze innej kultywowano pragmatyzm, co faktycznie oznaczało oportunizm i koniunkturalizm. Na tym tle Lech Kaczyński jawił się jako ktoś idący zupełnie inną drogą, drogą samodyscypliny i odpowiedzialności, drogą wpojonej mu zapewne w domu filozofii, że oprócz losu indywidualnego, oprócz rozwoju i spełnienia osobistych ambicji i marzeń jest jeszcze los wspólnoty, do której się należy, a skoro ma się odpowiednie zdolności i kwalifikacje, to przynajmniej w pewnym stopniu trzeba się jej poświęcić, wziąć odpowiedzialność za jej przyszłość. Widując sporadycznie w takich czy innych okolicznościach Lecha Kaczyńskiego, zastanawiałem się przelotnie, do czego zmierza i do czego dojdzie. Było dla mnie jasne, że jego cele są poważne, że jego zainteresowania, zdolności i charakter predestynują go do pełnienia wysokich i odpowiedzialnych stanowisk, że on ma wszelkie dane, aby zostać w przyszłości ważną osobistością w państwie. Jednocześnie jednak zdawałem sobie sprawę, że wszelkie ważne stanowiska w ustroju demokracji ludowej, w państwie realnego socjalizmu zarezerwowane są prawie wyłącznie dla członków partii, a w najlepszym razie dla tak zwanych pozytywnych bezpartyjnych, czyli ludzi o wybitnie rozwiniętej zdolności kompromisu i jego racjonalizowania. Jak więc ów podstawowy dylemat inteligenta w czasach komuny rozwiąże dla siebie Lech Kaczyński, zadawałem sobie niekiedy pytanie. I dochodziłem do wniosku, że prawdopodobnie zrobi on karierę akademicką, zostanie specjalistą w jakiejś dziedzinie prawa, zdobędzie tytuł profesora i z czasem, przy względnej koniunkturze, dołączy do jakiegoś gremium eksperckiego, aby tam strzec resztek praworządności. Albowiem tylko w świecie nauki i w pewnym stopniu sztuki można było realizować swoje ambicje i aspiracje bez poważniejszych ustępstw, które kolidowałyby z wyznawanymi przekonaniami i zasadami. Tak rzeczywiście się stało, Lech Kaczyński poszedł drogą naukową. Szybko obronił doktorat, zrobił habilitację i został profesorem na Uniwersytecie Gdańskim. Próba charakteru, na jaką PRL-owski świat wystawiał ludzi wybitnie uzdolnionych, a zarazem uczciwych i zaangażowanych społecznie, pełna była zdradzieckich wirów i niebezpiecznych raf, o które łatwo można było się rozbić. Wydawało się, że nie ma trudniejszej drogi, a pokonanie jej zawsze nacechowane będzie goryczą. Nikt nie przypuszczał, bo nikomu w tamtych czasach nie przychodziło do głowy, że za jego życia Polska odzyska niepodległość. Nikt nie przypuszczał więc, że próba, na jaką wystawi polską inteligencję rzeczywistość postpeerelowska, okaże się bez porównania trudniejsza i nieskończenie bardziej bolesna. Przede wszystkim dlatego, że trzeba było się zmierzyć z zadaniami i wyzwaniami zupełnie innego kalibru, z problemami o fundamentalnym znaczeniu dla państwa, a do takich zadań, nawet przy odpowiednich kwalifikacjach, nie było się dostatecznie przygotowanym, przeciwnie, było się raczej od nich solidnie oduczonym. A poza tym trzeba było stawić czoło całej rzeszy ludzi, którzy z rozmaitych względów w taki czy inny sposób woleli zachować status quo ante, choć naturalnie w przemalowanych dekoracjach. Krótko mówiąc, po blisko 50 latach życia na niby, na kredyt, z ograniczoną odpowiedzialnością zaczęło się życie na serio, życie, do którego mało kto był przygotowany. I tutaj właśnie otwiera się najważniejszy i zarazem najbardziej dramatyczny rozdział w historii Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o to, że z jednej strony posiadał on jak mało kto wszelkie kwalifikacje i cnoty obywatelskie, które predestynowały go do służby publicznej – był świetnie wykształcony, a nade wszystko właściwie rozumiał polską rację stanu – z drugiej jednak był człowiekiem delikatnym, dalekim od bezwzględności, która cechuje żywioł polityki, a poza tym mocno już zakorzenionym w świecie nauki i akademii. Ten świat przy wszelkich swoich konfliktach i napięciach jest mimo wszystko rodzajem azylu, oazą względnego spokoju, miejscem, gdzie panuje klimat w sumie umiarkowany. Natomiast świat polityki, zwłaszcza w okresie przemiany i przełomu, to teren, oględnie mówiąc, sejsmiczny, zdradliwy, nieprzyjazny i groźny. Panują tam warunki ekstremalne i wilcze prawa. Lech Kaczyński bez wątpienia zdawał sobie z tego sprawę. Jego znajomość historii i własne doświadczenia z czasów demokratycznej opozycji dawały mu dostateczne pojęcie o tym, czym jest sprawowanie władzy, a zwłaszcza walka z przeciwnikami, co oznacza wstąpienie na tego rodzaju arenę. A jednak, gdy okazało się, że jest potrzebny, nie odmówił udziału, podjął się pełnienia publicznej misji i na tej drodze piastował rozmaite urzędy – Najwyższej Izby Kontroli, Ministerstwa Sprawiedliwości, prezydenta Warszawy. I właśnie ta służba dla dobra publicznego zaprowadziła go na najwyższe stanowisko w państwie. Z powierzonej mu misji wywiązał się wzorowo i heroicznie. Po formalnym upadku komuny w 1989 roku był pierwszym polskim prezydentem prawdziwie niezależnym. Ale to nie wszystko, bo nadał owemu urzędowi charakter czy idiom nawiązujący do tego, co w polskiej historii, przynajmniej dwudziestowiecznej, jest najbardziej wartościowe i szlachetne, do tradycji piłsudczykowskiej i PPS-u, do idei silnego państwa i ideałów sprawiedliwości społecznej. I po raz kolejny te właśnie idee i wartości okazały się dla wielu solą w oku, i to zarówno w kraju, na rodzimym podwórku, jak i na zewnątrz, a w szczególności na Wschodzie. Za kultywowanie tych ideałów i wartości, a zwłaszcza za ich bezkompromisową obronę, zapłacił najwyższą cenę, ale i tym sposobem utrwalił je i umocnił, w wielkiej sztafecie pokoleń zdołał przekazać pałeczkę. Gdy obserwowałem jego prezydenturę, jak nieustannie zmaga się z różnymi formami ostracyzmu i wrogości, jak bywa bezczelnie zaczepiany i upokarzany, przypominały mi się pamiętne słowa z Raportu z oblężonego miasta Herberta. Te, które mówią o owym jedynym ocalałym z upadłego miasta, a więc, że to on właśnie, cytuję, będzie niósł miasto w sobie, że to on będzie miasto. I uprzytamniałem sobie wtedy, jaką cenę płaci się za owo zaszczytne wybraństwo” – mówił Libera.

Pisarz w dalszej części zastanawiał się, czy zasługuje na nagrodę i przywołał poprzednich laureatów. „Teraz, po tej krótkiej charakterystyce patrona nagrody, trzeba mi przejść do zadania bez porównania mniej wdzięcznego, czyli do próby oceny własnego dorobku. Czym zajmowałem się przez te wszystkie lata i czego ja w tym czasie dokonałem? Najogólniej rzecz biorąc, o czym już tu była mowa, można to zamknąć w trzech punktach. Najwięcej czasu poświęciłem z pewnością twórczości i osobie Samuela Becketta, dwujęzycznego irlandzkiego pisarza, którego posępne i pełne zwątpienia utwory przekładałem na polski, komentowałem i wystawiałem w teatrze. Nawiązałem z nim również kontakt osobisty, stając się z czasem orędownikiem polskich dążeń wolnościowych i przyczyniając się pośrednio do tego, że zaprotestował w 1981 roku przeciw wprowadzeniu stanu wojennego i w ślad za tym znaczną część swoich dochodów przekazał na ruch „Solidarności” i dla prześladowanych pisarzy. Po wtóre, napisałem krotochwilną powieść, w której przez pryzmat szkoły lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia w satyryczny sposób przedstawiłem marność i bzdurę PRL-owskiej rzeczywistości. Napisałem też kilka melancholijnych nowelek, z których jedna poświęcona jest owej małej ojczyźnie, o jakiej wspominałem na wstępie, czyli Żoliborzowi, a ściślej jego powstawaniu w okresie międzywojennym. Wreszcie przyswajałem polszczyźnie na nowo rozmaite dzieła europejskiej klasyki, od Sofoklesa przez Racine’a i Hölderlina po Kawafisa i Eliota, tak aby dostosować je do aktualnych standardów poetyckiej mowy, a zarazem uczynić bardziej przystępnymi dla szerszego kręgu odbiorców. Ale i na tym polu kierowałem się głównie upodobaniami, a nie takim czy innym zapotrzebowaniem z zewnątrz. Słowem, pracowałem con amore i dla przyjemności, a nie ze względów altruistycznych, nie mówiąc o jakimkolwiek poświęceniu. Powstaje więc całkiem zasadne pytanie, czy to wystarczy na Nagrodę imienia Prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Powiem szczerze, że ogarniają mnie poważne wątpliwości. A gdy spoglądam jeszcze na listę poprzednich laureatów, na ich dokonania i zasługi, na ogromny dorobek literacki Jarosława Marka Rymkiewicza i Marka Nowakowskiego, na dzieło muzyczne Wojciecha Kilara i filmografię Antoniego Krauzego, to bliski jestem depresji. Jest przecież tylu godniejszych tego wyróżnienia, choćby nieodżałowanej pamięci Tomasz Burek, wspaniały krytyk literacki, wielki patriota, zmarły przedwcześnie rok temu. Choćby profesor Andrzej Nowak, historyk o niewyobrażalnej wiedzy i energii duchowej, którego zasługi dla odbudowy narodowej świadomości są nieocenione. Choćby wreszcie, last but not least, Bronisław Wildstein, wszechstronny pisarz i przenikliwy świadek epoki, niepozwalający zastygnąć w rutynie i samozadowoleniu. A więc dlaczego ja? Człowiek poniekąd bujający w obłokach, pięknoduch i mizantrop, a na dobitek jeszcze czarnowidz. Z wszystkich tych wątpliwości, o których tu mówię, zwierzyłem się solennie przewodniczącemu kapituły, profesorowi Krasnodębskiemu, gdy tylko zadzwonił do mnie z wiadomością o zaszczytnym werdykcie. Próbowałem mu nawet perswadować, że wybór ten wydaje mi się co najmniej przedwczesny, że wypadałoby jeszcze poczekać, dać mi szansę, abym stworzył rzecz naprawdę godną tego lauru lub wykazał się jakimś chwalebnym czynem. Daremnie, profesor był niewzruszony, moje argumenty zupełnie do niego nie trafiały. Co było robić? Ugiąłem się przed majestatem kapituły, tym bardziej, że przezierał spoza niego dodatkowo zniewalający splendor Parlamentu Europejskiego. Ugiąłem się i w duchu pokory i posłuszeństwa przyjąłem to zaszczytne, a nie w pełni zasłużone wyróżnienie. A teraz, gdy na trzeźwo już rozważam ów śmiały i nieco ryzykowny wybór, ośmielam się widzieć w nim nie tylko wyraz uznania dla mojej pracy i jej ewentualnych pożytków dla polskiej kultury, lecz również, a może nawet przede wszystkim znak odważnego otwarcia na myśl i postawę wątpiącą, na kondycję sceptyczną wywodzącą się z jednej strony z tradycji kartezjańskiej, a z drugiej Davida Hume’a, słowem z tradycji szeroko pojętego oświecenia, oczywiście niewypaczonego jeszcze przez późniejszych szalbierzy i uzurpatorów. Takiego więc, do którego źródeł powraca i na nowo wytycza mu szlaki brytyjski filozof Roger Scruton, autor między innymi słynnej książki o wymownym tytule Pożytki pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei, myśliciel odznaczony dwa lata temu na tym forum medalem „Odwaga i Wiarygodność”. To, że należy on do osobistości wyróżnionych przez Kongres Polska Wielki Projekt, jest dla mnie powodem ogromnej satysfakcji i poczytuję sobie owo swoiste powinowactwo za wielki zaszczyt. Raz jeszcze dziękuję kapitule za zaufanie i uznanie, a państwu za uwagę” – podkreślił.